... tym razem Grzegorz odwiedza krainę Guinnessa i trzylistnej koniczyny, czyli deszczową Irlandię.
Nastał wrzesień. Miesiąc kojarzący się z jesienią, z końcem lata i powrotem do szkoły. Jest jednak jedno miejsce, jedna kraina, która z deszczem kojarzy się nawet bardziej niż ciemna listopadowa noc. Kraina ta kojarzy się również z mnóstwem zieleni, a im więcej zieleni, tym więcej obfitego podlewania, którego zresztą irlandzkie niebo bynajmniej tutaj nie skąpi, powodując, iż status "Zielonej Wyspy" nierozerwalnie spleciony jest z żartobliwym statusem "Krainy Deszczowców". I mimo, iż motocyklem przyjemniej jeździ się w promieniach słońca, to właśnie do dżdżystej Irlandii ruszamy na kolejną z serii krótkich wypraw motocyklowych.
No, ale mimo, iż strach przed deszczem ma wielkie i mokre oczy, nie taki diabeł straszny jak go malują. A podobno tym bardziej jesienny wrzesień, w którym, jak przekonują nas mieszkający w Irlandii znajomi, najłatwiej o bezdeszczowe dni. Biorąc ten drobny fakt pod uwagę, decyzja o mini wyprawie przez wyspę skrzatów i garnców ze złotem w tym właśnie czasie, wydaje się być jak najbardziej trafiona. Co prawda to małe światełko w pochmurnym tunelu napawa nas nieco nadzieją, niemniej kombinezonów przeciwdeszczowych nie zostawiamy bynajmniej w domu.
Z Nowego Jorku wyruszam powietrznym Tytanikiem, czyli największym pasażerskim liniowcem, Airbusem A380. Dwupiętrowy kolos majestatycznie odrywa się od ziemi, a ja mam tylko nadzieję, że po drodze nie fruwa zbłąkana góra lodowa i nasz statek powietrzny dopłynie szczęśliwie do celu. Niestety, życie to nie bajka, choć czasami przypomina sceny z wielkiego ekranu, a ja podobnie jak w przypadku Leonarda, dostaję miejsce na dolnym, biedniejszym pokładzie.
Wnętrze, co prawda jest bardzo nowoczesne, niemniej ciasno tu jak w przedziale dla kur i owiec. Podświetlany sufit i ściany systematycznie zmieniają kolory, symulując jakby pory dnia w przyspieszonym tempie. Zapewne zamiarem dekoratorów wnętrz było stworzenie wykwintnej atmosfery, niemniej czuję się tutaj jak drób na kurzej fermie ze sztucznym oświetleniem, gdzie cykl dnia i nocy jest kilkakrotnie przyspieszony w celu zwiększenia produkcji jaj.
Mniej więcej w połowie drogi nad Atlantykiem, mija moja setna godzina lotu w tym roku. Całe szczęście, że to francuskie linie lotnicze i serwują tutaj szampana. Zwilżam więc usta lampką tego musującego trunku, aby godnie uczcić ten mały jubileusz. Jest to jednak zaledwie mały przedsmak prawdziwej celebracji, gdyż jednym z celów wyprawy jest odwiedzenie naszych irlandzkich braci motocyklowych, z którymi wspólnie obchodzić będziemy rocznicę otwarcia tamtejszego chapteru naszego klubu.
W Dublinie zjawiłem się około południa, jednak mój bagaż niestety nie miał tyle szczęścia. Bagaż „Marudy”, czyli kolegi z Chicago prawdopodobnie również pomylił drogę, gdyż obaj jesteśmy w podobnym, opłakanym położeniu. Motocykle już na nas czekają, lecz nie możemy wyruszyć bez ekwipunku. Mimo ponurych prognoz, wraz z irlandzką aurą nasza sytuacja nieco się ostatecznie rozjaśnia, a bagaże lądują wraz z kolejnym samolotem, czyli de facto spadają nam z nieba. Mimo małego poślizgu ruszamy w końcu na zachód, aby spotkać naszych motocyklistów z Nenagh i Limerick.
W ramach testowania różnych wierzchowców, podczas tego wyjazdu dosiadam kolejnego na mojej liście motocykla, z gatunku tak zwanych "kredensów", a mianowicie BMW R1200CL. Jest to krążownik o ładowności szafy trzydrzwiowej, a więc niegrzeszący skromnymi gabarytami, aczkolwiek mogący pochwalić się niemałym komfortem jazdy, zarówno dla kierowcy, jak również i pasażera. Nie pozostaje to zresztą bez znaczenia, gdyż w charakterze „plecaczka”, na tylnej kanapie tym razem towarzyszy mi siostra Katarzyna, która na tą okazję przyleciała tutaj z Polski... Wiadomo, co dwa Koguty to nie jeden! W myśl zasady, że w dwójkę zawsze raźniej, naszemu motocyklowi samotność dziś również nie doskwiera. Do pary towarzyszy mu, dosiadany przez Tadeusza "Marudę", rumak ze stajni Harleya.
Pogoda także nam dzisiaj dopisuje i choć nie jest to środek lata, jedzie się całkiem przyjemnie. Z Dublina do Nenagh, nasz motocyklowy tandem mknie sprawnie autostradą, choć dla odmiany, zgodnie z tutejszym zwyczajem jedziemy lewą stroną. Nasze oczy powoli przyzwyczajają się do nadmiaru zieleni, podczas gdy chmury stopniowo przysłaniają słońce, a niebo straszy nienachalną obietnicą przymusowego prysznica.
Okazuje się jednak, że to tylko strachy na lachy i zachmurzone niebo, na zgodę, maluje wraz ze słonecznym blaskiem całkiem powabny zachód słońca. W żółtej zmierzchowej poświacie zjeżdżamy z autostrady i ruszamy na spotkanie naszych braci motocyklistów w Nenagh. Ekipa już na nas czeka na umówionej stacji benzynowej, gdzie po uzupełnieniu ubytków paliwa wspólnie, pod przewodnictwem naszych kolegów, ruszamy w kierunku Limerick. Gospodarze prowadzą nas bocznymi dróżkami o szerokości pozwalającej na rozminięcie się co najwyżej dwóch motocykli, jednak w przypadku nacierających na siebie z naprzeciwka wielośladów, mogą pojawić się już pewne problemy zwłaszcza, iż ogrodzenia domów i pastwisk znajdują się bezpośrednio przy pozbawionej rowów drodze, nie pozostawiając zbyt wiele pola do manewru.
Dla nas motocyklistów stwarza to dodatkowe zagrożenie, gdyż beztrosko pozostawiona otwarta brama takiego ogrodzenia, wystając na drogę przypomina nieco gigantyczną krajalnicę do jaj, znaną również z szatkowania kumotrów w "Kingsajzowej" Szuflandii. Niestety wraz z nastaniem zmroku, spada także wykrywalność tego typu atrakcji. Droga prowadzi nas jednak bezpiecznie nad jezioro Lough Derg, gdzie przy zabytkowej kamiennej przystani, w składającej się na pierwszy rzut oka z zaledwie kilkunastu domostw osadzie Garrykennedy, znajduje się znakomity Pub. Co prawda nie jedliśmy nic dzisiaj przez cały dzień i prawdopodobnie w obecnym momencie i tak nie bylibyśmy zbytnio wybredni, niemniej opłacało się poczekać na ten zacny posiłek, aż do godzin wieczornych. Degustujemy tradycyjne irlandzkie potrawy, ogrzewając się jednocześnie w ciepłym wnętrzu przed dalszą nocną jazdą. Oprócz jedzenia kuszą również irlandzkie nalewki puszczające do nas zza baru uwodzicielskie oko, niemniej zmuszeni jesteśmy okiełznać nasze pragnienie, które z pewnością sowicie wynagrodzimy po dojechaniu do celu i odstawieniu naszej armady na orbitę parkingową.
Ostatnie 40 kilometrów sznur motocykli pokonuje w zupełnych ciemnościach i tylko kaganki naszych reflektorów migoczą na tle mrocznej irlandzkiej nocy, konkurując niejako z zachmurzonym bezgwiezdnym nieboskłonem i tworząc tym samym jedyny widoczny tutaj gwiazdozbiór. Z pełnymi brzuchami robimy się niesamowicie senni, a każdy kilometr wydaje się ciągnąć w nieskończoność. Różnica czasu powoduje, iż moje powieki stają się szczególnie podatne na ziemską grawitację i ciążą jakby były dosłownie z ołowiu. Niewiele pomagają tu nawet chłodne powiewy nocnego powietrza, policzkujące mnie energicznie po ospałej twarzy, tudzież dmuchające prosto w uszy, hucząc niczym hejnał trąbki grającej na pobudkę. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak szlifować sztukę konwersacji z pasażerką, przekrzykując jednocześnie ryk silnika oraz utrzymując w ten sposób cokolwiek przytomny stan świadomości.
Po szczęśliwym dojechaniu do Limerick parkujemy motocykle u Roberta "Rzepy", który na dzisiejszy nocleg zgodził się przyjąć pod swój dach naszą wesołą gromadę. Gromada zresztą prawdopodobnie rozweseli się dziś jeszcze bardziej, gdyż jak na piątkowy wieczór przystało, miasto tętni nocnym życiem, a tutejsze puby wypełnione imprezowiczami dosłownie pękają w szwach, podtrzymując legendarne wyobrażenie o irlandzkiej kulturze...
Kulturze, którą jak najbardziej mamy zamiar dzisiejszej nocy eksplorować. Nic więc dziwnego, iż wraz z intensywnym pulsem nocnego życia Limerick, również nasze siły witalne w cudowny sposób wracają do normy, a senność rozpływa się jak kamfora nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. Obudzeni na nowo do życia ochoczo ruszamy na miasto starając się, aby nie ominął nas ani jeden pub.
Okazuje się, iż miejscowy wybór trunków w obliczu niemałego zresztą zapotrzebowania, zdecydowanie staje na wysokości zadania, oferując między innymi najzacniejsze gatunki cydru, jakimi miałem do tej pory przyjemność przepłukać moje skromne kubki smakowe.
Mimo najszczerszych chęci, wszystkiego jednak nie da się dziś zdegustować zwłaszcza, iż rankiem ruszamy w dalszą trasę, a jakby nie patrzeć, do rana nie pozostało już zbyt wiele czasu, dlatego też spać będzie trzeba naprawdę szybko.
Zgodnie z powszechnie panującą opinią, iż śniadanie to najważniejszy posiłek w ciągu dnia, nasze rumaki niosą nas o poranku prosto do poleconego przez Rzepę pubu, gdzie zamawiamy typowe irlandzkie śniadanie w rozmiarze "jumbo".
Sterta frykasów na ogromnym talerzu oraz kubek pachnącej kawy sprawiają, iż szybko wracamy do pełnej formy i już z szeroko otwartymi oczyma ruszamy na spotkanie reszty kompanów, aby wspólnie całą sforą ruszyć na południowy zachód w stronę Westport.
Tradycyjnie już, miejscem naszego rendez vous jest umówiona stacja benzynowa przy wylocie z miasta, która niczym dalekomorski port pozwoli nam uzupełnić zapasy paliwa przed zbliżającym się rejsem. Gdy wszelkim powitaniom oraz innym formalnościom staje się zadość, opatuleni w kombinezony przeciwdeszczowe, niczym rybacy na swych kutrach ruszamy całą flotyllą na połów przygody.
Początkowo jedziemy autostradą, lecz szybko nasi przewodnicy zbaczają z głównej drogi i znów, niczym wygłodniałe owce pędzące na pastwisko, zapuszczamy się w morze irlandzkiej zieleni. Owce zresztą, towarzyszą nam podczas całej eskapady, będąc niewątpliwie nieodłącznym elementem tutejszego krajobrazu. Wprowadzają zarazem nieco kolorystyki do miejscowego otoczenia, ubarwiając zieleń kolorowymi plamami farby, które na ich futrze, jako znak rozpoznawczy swego pogłowia, namalowali właściciele.
Całość sprawia wrażenie, iż tutejsze barany to miłośnicy paintball'a, którzy po zaciętej i prawdopodobnie zakończonej rozejmem bitwie, spokojnie pasą się na łące. Spoglądają na nas leniwie z pagórków, odprowadzając wzrokiem stado warczących rumaków. Czasem nawiązują bliższy kontakt z asfaltem, spoufalając się nieco z nielicznymi uczestnikami ruchu drogowego oraz pozostawiając w prezencie miny poślizgowe, przypominające rozsypane na pustkowiu draże. Przynajmniej nie strzelają do nas kulkami z farbą…
Mkniemy pośród kamiennych murków i trawiastych pagórków, od czasu do czasu podziwiając kamienne ruiny, od wieków opierające się działaniu srogich czynników atmosferycznych. Aura swą wymowną pochmurnością znów obiecuje deszcz, osadzając gęste chmury na wzgórzach, jakby kury na grzędzie, lub też wszechobecne owieczki, tym razem jednak olbrzymie i złowrogie, nasączone wilgocią barany, niczym gigantyczne gąbki straszące wyciśnięciem deszczowych opadów ze swych nabrzmiałych wodą puchatych grzbietów.
Z daleka chmury wydają się tak gęste, iż prawdopodobnie można byłoby kroić je nożem jak bochenek chleba, niemniej w miarę jak droga prowadzi nas w górę, bujając coraz bliżej obłoków przekonujemy się, że z bliska chmury to nic więcej jak otaczająca nas gęsta mgła i kanapek raczej z nich zrobić się nie da.
Początkowo wraz z wzrostem wysokości robi się bardziej wilgotno, niemniej sporadycznie słońce zaczyna przedzierać się pomiędzy chmurami, przepędzając je po niebieskim pastwisku, niczym pies pasterski pilnujący swego stada. Promienie słońca przedzierając się tu i ówdzie tworzą przepiękną tęczę, uświetniającą jeszcze bardziej tutejszą bajkową atmosferę. I mimo, iż przez większość czasu nasze lica zrasza lekka mżawka, ten drobny kapuśniaczek nie jest wstanie zmyć z naszych twarzy szerokiego uśmiechu. Pogoda zresztą w końcu również się do nas uśmiecha i do Westport wjeżdżamy już w ciepłych promieniach popołudniowego słońca.
Szybko lokalizujemy nasze kwatery i czym prędzej się meldujemy. Nie ma czasu do stracenia, gdyż w pobliskim hoteliku, tuż nad zatoką, przy suto zastawionym stole czeka już na nas Mariusz, prezes irlandzkiego chapteru naszego klubu. To tutaj właśnie mamy zamiar obchodzić rocznicę założenia tutejszego oddziału. Wraz z Mariuszem czekają również pozostali członkowie, którzy przyjechali tu wcześniej wraz z rodzinami, aby poczynić stosowne przygotowania. Wygląda na to, iż liczba Polaków przypadająca na metr kwadratowy Westport, wraz z naszym przybyciem wyraźnie tutaj wzrosła. Wieczór spędzamy na tarasowym dachu hoteliku, delektując się polskimi daniami oraz doskonałymi irlandzkimi trunkami. Okazuje się zresztą, iż polskie jadło i tutejsze napoje współgrają ze sobą znakomicie, przepysznie obmywając nasze kubki smakowe, niczym przyjemny wiatr przygody owiewa twarz motocyklisty.
Nawiasem mówiąc, w przeszłości miejsce to bynajmniej nie stroniło od poszukiwaczy przygód, a dyskretne położenie w głębi zatoki Clew Bay, którą Atlantyk wcina się tu głęboko w Zieloną Wyspę, prawdopodobnie miało niemało wspólnego z faktem, iż w XVI wieku zagnieździli się tutaj piraci. Dzisiejszej nocy morze wkrada się w ląd jeszcze głębiej niż zwykle, a to za sprawą przypływu, którego dziś jesteśmy naocznymi świadkami. Wody zatoki sięgają kamiennych murów naszej warowni, a my niczym obrońcy twierdzy wypatrujący piratów, pośród mroku podziwiamy odbijające się w pofalowanej tafli srebrne oblicze księżyca, który niczym zatroskany kierownik nocnej zmiany, ze zmarszczonym czołem obserwuje z góry dzieło swej grawitacji.
Pozostawiamy zatem przypływ pod jego czujnym okiem i udajemy się do pobliskiego pubu, zintegrować się nieco z lokalną ludnością. Pomysł okazuje się zresztą w stu procentach trafiony, gdyż w wypełnionym po brzegi przybytku udaje nam się zakosztować nieco tutejszego folkloru.
Przy akustycznych dźwiękach miejscowej kapeli, przygrywającej na irlandzką nutę, pozwalamy porwać się wirowi zabawy i tańcom nie ma końca. W pewnym momencie, niczym kolędnicy do pubu wkraczają przebierańcy, a pośród miejscowych furorę robi mężczyzna przebrany w suknię panny młodej. Nie jest do końca pewne, co oznacza ta osobliwa tradycja, niemniej tym ekscentrycznym akcentem kończymy dzisiejszy wieczór.
Rano księżyca już nie ma, a morska woda cofnęła się podobnie jak nocne ciemności, pozostawiając po sobie kilkaset metrów błotnistego bajorka. Pustką świecą zresztą nie tylko brzegi zatoki, lecz również nasze żołądki, które pozbawione akompaniamentu szumu morskich fal, gromko domagają się strawy. Ich żądaniom szybko staje się zadość, gdy w pobliskim supermarkecie, całą paletę frykasów irlandzkiego śniadania, niczym w pigułce, udaje upchnąć się w jednej bułce. I trzeba przyznać, iż ku memu zaskoczeniu, skompresowana kombinacja na pierwszy rzut oka przypominająca groch z kapustą, stworzyła jedno z najsmaczniejszych śniadań, jakie miałem do tej pory przyjemność skonsumować.
Śniadanie to niestety, podobnie jak niegdyś słynna ostatnia wieczerza, było naszym ostatnim wspólnym posiłkiem. Żegnamy się zatem z naszą motocyklową bracią z Nenagh oraz Limerick i nasze drogi się rozjeżdżają. Oni uderzają na południe w kierunku domu, my natomiast, nieco okrężną drogą, kierujemy się w stronę Dublina.
Najpierw uderzamy nieco na północ, aby posmakować jeszcze spektakularnych widoków serwowanych tutaj przez zachodnie wybrzeże. W naszej watasze wciąż pozostało trzy motocykle, gdyż odprowadza nas również Mietek, mój stary druh z czasów, gdy jeszcze w Polsce, jako nastolatkowie wspólnie jeździliśmy na zloty motocyklowe w Bieszczady. Tutejsze krajobrazy zresztą niejednokrotnie o Bieszczadach dosyć mocno przypominają.
Dziś irlandzką zieleń urozmaicają nie tylko pomalowane w kolorowe plamy przydrożne owieczki, lecz również liczne flagi i proporce, a także pomalowane na kolorowo twarze ludzi, tłumnie zalegających dookoła pubów, w mijanych przez nas miejscowościach.
Okazuje się, że są to kibice narodowego irlandzkiego sportu o nazwie Gaelic, będącego tutejszą odmianą football'u, w którym do finału w szranki stają dziś dwa konkurujące hrabstwa. Początkowo w hrabstwie Mayo oraz terenach przyległych przeważają insygnia w kolorach czerwono-zielonych, niemniej im bardziej przemieszczamy się w kierunku Dublina czerwono-zieloną kratkę zastępują flagi w kratkę niebiesko-granatową. Również dzisiejsza pogoda sprzyja zawodom na świeżym powietrzu, a słońce przygrzewa przyjemnie przez cały dzień, opuszczając nas dopiero po zmroku w akompaniamencie odbijanej przez nasze wsteczne lusterka czerwonej poświaty. Czyżby czerwona tarcza chowająca się gdzieś za zachodnim widnokręgiem świadczyła o tym, iż słońce kibicowało dziś raczej czerwono-zielonym?
Z czasem opuszcza nas zresztą nie tylko słońce, lecz również Mietek, który w końcu uderza na południe, aby jeszcze dziś dotrzeć do Cork. Pośród ciemności droga prowadzi nas pomiędzy gęstniejący coraz bardziej las, a jazda drzewnym tunelem, pełnym przyczajonych leśnych zwierząt i skrzatów robi się coraz bardziej niebezpieczna. Po dotarciu do kolejnej miejscowości zapada decyzja o szukaniu noclegu, jednak zadanie to okazuje się być niemałym wyzwaniem. Dobijamy się po nocy do znalezionego z niemałym trudem domu gościnnego, niemniej bez większych rezultatów. Na drzwiach kolejnego widnieje na szczęście numer telefonu i po jakimś czasie dojeżdża do nas Pani kierowniczka, która po dobiciu targu udziela strudzonym motocyklistom oraz ich rumakom schronienia.
O poranku, jak na Bed & Breakfast przystało, starsza Pani zaprasza nas na wypasione domowe śniadanko, po którym, już z pełnymi brzuchami zaglądamy do hotelowego garażu, gdzie przez otwarte wrota wpuszczamy nieco porannych promieni słonecznych i robimy naszym rumakom pobudkę. Wraz ze wschodem słońca, kurtyna nocnych ciemności odsłania również widok na okolicę, ukazując naszym oczom całkiem przyzwoitych rozmiarów zamczysko, znajdujące się vis a vis naszego domu gościnnego. Po bardziej dociekliwej analizie okazuje się, iż są to ruiny Opactwa Boyle, noszącego notabene nazwę tutejszej miejscowości.
Nie mając chwili do stracenia opuszczamy Boyle i ruszamy co koń wyskoczy w kierunku stolicy, skąd po zwróceniu motocykli ich prawowitym właścicielom, udamy się drogą powietrzną do domu.
Pierwszy samolot startuje wczesnym popołudniem, tym bardziej czas jest dzisiaj na wagę złota. Do Dublina wjeżdżamy jeszcze przed południem i dzięki profesjonalizmowi obsługi wypożyczalni, sprawnie dokonujemy motocyklowych formalności, a opowieści o pięknych zakątkach i trasach Irlandii, snute przez rodowitych motocyklistów, z pewnością pozostawiają niedosyt i zachęcają do powrotu na Zieloną Wyspę. Tym bardziej, iż wbrew oczekiwaniom oraz wszelkim znakom na niebie i ziemi nie udało nam się ani raz zmoknąć w tej Deszczowej Krainie.
Tadeusz szybko ulatnia się na lotnisko, gdyż jego aeroplan wznosi się jako pierwszy, aby poszybować w kierunku Chicago. Żegnamy się z naszymi nowymi przyjaciółmi z celtyckiej wypożyczalni i wraz z siostrą Katarzyną również udajemy się w stronę lotniczego portu.
Taksówkarz w myśl miejscowego motta radzi, iż skoro do samolotu pozostało jeszcze co najmniej dwie godziny, szkoda byłoby, aby przez ten czas, nasze całkiem sprawne łokcie marnowały się nie dźwigając szklanicy z irlandzkim napitkiem i wiezie nas do najstarszego pubu w Irlandii.
Nam zresztą ta złota myśl jak najbardziej przypada do gustu, zwłaszcza, iż zwiedzenie otwartego w 1198 roku zabytku niesie ze sobą także wartość edukacyjno-krajoznawczą, nie wspominając o czających się w czeluściach kuchennych, staroirlandzkich skarbach kulinarnych. The Brazen Head Pub, mimo, iż godzina jest całkiem młoda, jak na Irlandię przystało, nie narzeka bynajmniej na brak klienteli.
Mieszamy się zatem z tłumem i wraz z jadłem i napojem wchłaniamy wszechobecny i jak najbardziej odczuwalny tutaj powiew historii, kontemplując jednocześnie kolejną, zakończoną szczęśliwie i co nie pozostaje bez znaczenia, przejechaną suchą stopą i oponą eskapadę. Miało być deszczowo, a było całkiem motocyklowo...
Grzegorz Kogut
www.motokogut.com
EAGLE KNIGHTS
Oddział Nowy Jork
www.eagleknights.org
Kategoria: Podróże > Podróże Eagle Knights
Data publikacji: 2016-04-23