PLUS

Baner

Dziki Zachód

Dziki Zachód

... tym razem Kogut wraz z "plecaczkiem" Natalią rusza na podbój Dzikiego Zachodu.

Po odległych tegorocznych wojażach oraz motocyklowej włóczędze poprzez zakamarki Australii, Tasmanii oraz Azji Środkowej, przyszła pora na kilka nieco krótszych, a zarazem mniej wymagających wyjazdów. Pierwszy z nich to krótka wyprawa motocyklowa przebiegająca tym razem przez kilka perełek naturalnej przyrody Dzikiego Zachodu. Podczas tej malowniczej eskapady, wraz z Natalią dosiądziemy szykownego Gold Wing'a, który na "złotych skrzydłach" poniesie nas przez pustynie oraz góry i lasy Nevady, Californii i Utah.

"Cudze chwalicie, swego nie znacie." No ale cóż dzieje się, gdy w wyniku emigracji, cudze staje się własnym, a (w tym przypadku amerykańska) obczyzna staje się nowym domem? Nie pozostaje nic innego jak dobrze ją poznać, a najlepszym, w mej skromnej opinii, sposobem poznania jakiejkolwiek krainy jest przemierzenie jej na stalowym rumaku. Motocyklowa wyprawa pozwala zasmakować kurzu i deszczu, tudzież zetrzeć się z masami powietrza, które próbują wyzwać mknącego wierzchowca z jeźdźcem na pojedynek, policzkując przy tym twarz śmiałka i targając nim na boki, aby w końcu z uznaniem zaszumieć wiatrem w jego rozwianych włosach i przynieść nieco ochłody w obliczu lejącego się z nieba słonecznego żaru.Planeta Dziki Zachód oczami marsjańskiego lądownika.

I mimo, iż stawianiu czoła czynnikom atmosferycznym towarzyszy lekki dreszczyk emocji, jest to tylko jeden z wielu aspektów jazdy motocyklem, które składają się na poczucie prawdziwej przygody.

Niewątpliwie, ten sposób podróżowania pozwala na bliższe niż w przypadku pojazdów zamkniętych obcowanie z naturą, umożliwiając nie tylko podziwianie pięknych widoków, lecz również bardziej bezpośredni kontakt z przyrodą i świeżym powietrzem, bogactwem roślinności oraz jej naturalnych zapachów. Nie zawsze bezpieczne spotkania z lokalnymi przedstawicielami braci mniejszych, również potrafią niejednokrotnie podnieść poziom adrenaliny zwłaszcza, gdy nie chroni nas przed nimi bezpieczna bańka samochodowej karoserii.

Innymi słowy, mimo, iż wprowadzamy tu akcent technologicznego postępu, jakim bez wątpienia jest motocykl, to wciąż jesteśmy w stanie wytworzyć poczucie bliskiej więzi z Matką Naturą oraz jej zacnym dziełem, któremu na imię "Planeta Ziemia". 

A trzeba przyznać, że przyszło nam żyć na przepięknej planecie. Przez kilka miliardów lat, w czasie których powstawał nasz układ słoneczny, nasza Ziemia dojrzewała i trzeba przyznać, iż z czasem stawała się coraz bardziej powabna, wykształcając niezliczoną ilość pięknych zakamarków i wypukłości, jak również, w nieco późniejszym czasie, cudów przyrody wzbogacając tym samym jeszcze bardziej swą niepowtarzalną urodę.

…aby śmiało dążyć tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek…

Wszystko to powoduje, że im więcej podróżuję, im więcej ciekawych zakątków świata odwiedzam, tym bardziej dochodzę do przekonania, iż do zobaczenia pozostało w dalszym ciągu tak wiele...

Z całą pewnością amerykańskiej krainie cudów przyrody również nie brakuje. Czy to piekielnie gorące pustynie, czy to porażające swym ogromem skaliste górskie monumenty, czy też dające odczucie bycia miniaturowym krasnoludkiem, lasy potężnych sekwoi. Wszystko to sprawia wrażenie znajdowania się jakby po drugiej, zaklętej stronie lustra, lub też na innym, obcym ciele niebieskim i tylko nocne zawodzenia wyjących do księżyca kojotów przypominają o tym, że wciąż znajdujemy się na naszej planecie.

Spróbujmy jednak w tych naszych rozważaniach posunąć się o krok dalej. Spoglądając w nocny gwiaździsty nieboskłon, zastanawiam się zawsze, ile z tych niezliczonych świetlistych punkcików to nie tylko gwiazdy, lecz układy planetarne z równie niezliczoną ilością obcych światów, z których każdy prawdopodobnie ma do zaoferowania równie niezliczone, piękne, a co za tym idzie warte zobaczenia miejsca.

A gdyby tak można było odwiedzić inne planety, miejsca gdzie nie stanęła jeszcze ludzka stopa, zobaczyć cuda, których nie widziało jeszcze ludzkie oko? Z pewnością ta właśnie idea przyświecała niegdyś dawnym odkrywcom oraz zdobywcom nowych lądów i oceanów naszej staruszki Ziemi.

Kapitana co prawda nie spotkaliśmy, ale też nie jest najgorzej… Brent Spiner, czyli android Data.

Co prawda podróże międzygwiezdne na razie wciąż znajdują się w sferze marzeń oraz fantastyki naukowej, niemniej twórcy filmowi już dawno stanęli na wysokości zadania, dając nam przedsmak nawet tak odległych ekspedycji na srebrnym ekranie. Aż chciałoby się rzec słowami kapitana Picarda: "Kosmos, ostateczna granica. Oto wędrówki statku kosmicznego Enterprise, który kontynuuje misję, aby odkrywać dziwne światy, szukać nowego życia i nowych cywilizacji, aby śmiało dążyć tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek." Nieprzypadkowo zresztą nasza wizyta w Las Vegas zbiega się z odbywającą się tu właśnie konwencją Star Treka, na której nawiasem mówiąc spędzamy pierwszy dzień naszego tutejszego pobytu, spotykając twórców oraz odtwórców ról największych podróżników, jakich można sobie jak do tej pory wyobrazić. My również jak na podróżników przystało, nie zapuszczamy bynajmniej korzeni w piaszczystej glebie Las Vegas i jutro ruszamy w drogę przez pustynne pustkowia.

Po dniu pełnym wrażeń trzeba nieco ochłonąć oraz odpocząć przed jutrzejszą podróżą zwłaszcza, że mamy ku temu ekstremalnie dogodne warunki. Dziś jeszcze pławimy się w luksusach hotelu Bellagio, co jest zdecydowanie miłą odmianą po niedawnej wyprawie do Kirgizji.

Po tamtejszej mordędze, trochę wygody należy się nam jak chłopu przysłowiowa ziemia. Ale czy fakt, iż posiadamy tlen w atmosferze naszej planety nie jest luksusem samym w sobie? Kirgizja wielokrotnie, w bardzo dosadny sposób nam o tym przypominała, gdy na niektórych wysokościach nawet tego nam czasem brakowało...

Dzisiejszego poranka wypoczęci i gotowi do startu rozpoczynamy odliczanie. Tym razem faktycznie można wysnuć by podejrzenie, iż udajemy się w przestrzeń międzygwiezdną, gdyż wybrany na tą okazję motocykl poniekąd przypomina statek kosmiczny. Mowa tu o największym i niejako sztandarowym rumaku ze stajni Hondy, potocznie nazywanym "Goldasem". I choć zwykle po Stanach pomykam na motocyklach amerykańskich, Honda Gold Wing GL1800 powinna tej wyprawie dodać nieco przekornej pikanterii. Zapewne dostarczy również satysfakcjonującego komfortu jazdy dla pasażerki, gdyż podczas tej podróży, na tylnym siedzeniu, w charakterze tzw. "plecaczka" towarzyszy mi żona Natalia.

W drogę!Po odebraniu naszego flagowego okrętu z wypożyczalni, zaczynamy powoli przecinać rozgrzane asfalty Nevady, niczym lodołamacz przedzierający się przez arktyczne lody, z tym, że zamiast mieniących się w słońcu lodowców krajobraz wypełniają nie mniej połyskujące, szklane wieżowce oraz ociekające złotem kasyna, a temperatura wydaje się topić nie tylko asfalt, lecz także nasze mózgownice. Nie na darmo Las Vegas zwane jest Miastem Grzechu. Temperatura panuje tu iście piekielna.

Mkniemy na zachód w kierunku Californii. Po wyjechaniu z miasta i opuszczeniu przedmieści naszym oczom ukazuje się górzysty krajobraz pustynny.

Początkowo pełno jest krzaków i przypominających popromienne mutanty pokurczonych pustynnych palm, które niczym upiory z rozczochranymi głowami straszą swą złowrogą aparycją przejeżdżających włóczykijów. W miarę jak posuwamy się dalej, krajobraz robi się dosyć marsjański i gdyby nie sporadycznie rozrzucone kępki wyschniętej trawy, można by wysnuć podejrzenie, iż nasz kosmiczny motocykl faktycznie zabrał nas na inną planetę.

Gdzieś tam w oddali widać gęste i wysokie tumany kurzu małej burzy piaskowej, szalejącej z wigorem na horyzoncie. Tu jednak oprócz nas nic nie szaleje ani nawet nie rzuca cienia, a słonko lśniąc beztrosko na nieboskłonie bezwiednie miota swe bezlitosne promienie niczym ostre dzidy w tarcze naszych oczu, rażąc swym blaskiem nasze receptory wzrokowe.

Słońce oślepia zresztą nie tylko z góry, gdyż zadziorny błysk odbija się również od czegoś, co wygląda jak tafla jeziora, niemniej o ile znam się na prawach fizyki, nie może być to powierzchnia wody, gdyż domniemany zbiornik wodny znajduje się na zboczu góry i bynajmniej nie jest poziomy. 

Pustynia Mojave.Już prawie zaczynam wierzyć w zjawiska nadprzyrodzone, gdy nagle okazuje się, że są to hektary baterii słonecznych strategicznie rozmieszczonych na południowym stoku pobliskiego wzgórza. Zaprzęgnięcie energii słonecznej wydaje się zresztą dosyć sensownym rozwiązaniem w zaistniałych warunkach oraz doskonałym źródłem energii w tym marsjańskim krajobrazie.

Puszczając wodze fantazji zdaję sobie sprawę, że dzięki elektrycznym ogniwom słonecznym, ktoś, gdzieś, korzysta właśnie z chłodnego nawiewu klimatyzatora. Niestety my nie należymy do grona klimatyzowanych szczęściarzy, a upał jest wciąż niemiłosierny. Odnosimy wrażenie, że za chwilę wraz z motocyklem staniemy w płomieniach.

Co prawda przy tej prędkości wiatr dosyć mocno wieje po twarzy, niemniej zamiast chłodzić dostarcza jeszcze więcej żaru, a nasze lica czują się jak kiełbaski pieczone w wylocie dyszy silnika odrzutowego lub też potępione dusze w piekielnych czeluściach.

Czyżbyśmy zatem w końcu znaleźli się w piekle? Tak! To pustynia Mojave. I przez to piekło jechać będziemy przez większą część dzisiejszego dnia.

Ostatecznie zjeżdżamy z autostrady i odbijamy na północ kierując się w stronę parku Yosemite. Im bardziej zbliża się wieczorowa pora, zaczynamy odnosić wrażenie, iż czorty powoli przykręcają kurek w diabelskim piekarniku i skwar leje się z nieba jakby mniejszymi strugami.

Nie ma to jednak większego znaczenia, gdyż my już jesteśmy upieczeni na chrupko.

Łyk wody, dla ochłody...

Jedyne, co może nas uratować i przynieść nieco ukojenia to łyk zmrożonej wody, która schłodzi nasze gardła, hartując je wśród syku pary niczym rozgrzaną do czerwoności stal zanurzoną w wodzie.

Koniec końców na pustyni trafia się prawie wymarła wioska, w której na nasze szczęście znajduje się również stacja benzynowa. Nie tylko my jesteśmy zresztą spragnieni, zatem najpierw poimy naszego rumaka wyborną etyliną, a dopiero potem wlewamy w siebie życiodajne H2O, siedząc na chłodnym betonie i opierając się o ścianę budynku, który łaskawie osłania nas przed słońcem, rzucając skąpy kawałeczek upragnionego cienia.

Oszroniona butelka roni mroźne krople, wpadające niczym arktyczny wodospad wprost do naszych rozgrzanych jak lawa trzewi, chłodząc tym samym nasze przegrzewające się podzespoły. Odnosimy wrażenie, iż wprost z piekielnych czeluści przenieśliśmy się na kilka chwil do raju. Zatem chwila zasłużonego wytchnienia.

W międzyczasie dołącza do nas przedstawiciel nielicznej lokalnej ludności i parkuje przy nas swój motorower. Z przejęciem opowiada o trudach życia na pustyni, o ciągle malejącej populacji, o wyburzanych domostwach umierającej miejscowości. Mimo, iż młodzież raczej stąd ucieka, pozostało tu jeszcze kilku mieszkańców, głównie starszych ludzi, którzy niechętni porzucić swe korzenie niestrudzenie trwają na posterunku.

W przetrwaniu pomagają zdobycze techniki dostarczając wodę oraz elektryczność, tym bardziej odnosi się tu wrażenie, iż tak właśnie wyglądałoby życie kolonistów na obcej planecie. Zupełnie zresztą jak na planecie rodem z fantastyczno naukowych horrorów, również tutaj na istoty humanoidalne, takie jak między innymi odpoczywający motocykliści, czyhają arachnoidalne niebezpieczeństwa i choć tutejsze pajęczaki nie są w stanie pożreć człowieka w całości, niewątpliwie mogą dotkliwie uprzykrzyć mu życie. 

Dziki zachód... słońca...Pierwszą falę ataku przypuszcza na mnie niewielki pająk biegnący po posadzce, energicznie kierując swe natarcie w stronę tego, czym siedzę na betonie. Zrywam się na równe nogi, a nasz motorowerzysta szybko identyfikuje gatunek pająka jako Brown Recluse, czyli Pustelnik Brunatny z charakterystycznym znakiem w kształcie skrzypiec na plecach - stworzenie, którego jad wyżera dziurę w miejscu ukąszenia i trawi ciało przez dłuższy czas powodując martwicę tkanki. Mimo, iż muzykalnemu malowidłu na plecach towarzyszą trzy pary oczu i osiem nóg, to jednak nie pająk zagrał dziś pierwsze, a tym bardziej ostatnie skrzypce.

Z pomocą w niebezpieczeństwie przyszła nowoczesna technologia i nasz nowy kolega, sięgnąwszy po swego klapka zdzielił pająka obuwiem po głowie. Całe zajście rozpoczęło nową dyskusję, a raczej wykład, na co i gdzie należy w tej okolicy uważać. Po krótkiej chwili zauważyliśmy, iż w miejscu gdzie opierałem się o mur znajduje się mała pajęczyna, a w niej kolejny pająk.

Po tym jak nasz nowo poznany Anioł Śmierci znów wysłał w kierunku pająka swe obuwnicze narzędzie zniszczenia, uświadomił nas, że była to Brązowa Wdowa - kolejna jadowita jejmość. Niestety, Wdowa okazała się być kiepską gospodynią i mimo, iż opierałem się plecami o jej domostwo nie poczęstowała mnie kawą. Na szczęście nie poczęstowała mnie również jadem.

Jak na jeden postój, wystarczy już chyba atrakcji. Ruszamy zatem i w miarę jak posuwamy się na północ, stopniowo zaczyna robić się coraz bardziej zielono. Najpierw wracają karłowate i pokieraszowane pustynne palmy, splecione ze sobą w demonicznym tańcu. Powoli pojawiają się również drzewa i zaczynają się górskie serpentyny, co w połączeniu wieczornym chłodem sprawia, iż jazda w końcu przestaje przypominać katorgę i zaczyna dostarczać nam frajdy.

W miarę jak zbliżamy się do jeziora Isabella Lake, nad motocyklem niczym rybne ławice, raz po raz przelatują hordy nietoperzy. W wampiry co prawda nie wierzymy, lecz na wszelki wypadek zaczniemy już szukać schronienia. Nadeszła pora zatrzymać się na nocleg.

Pobudka!Dziś od rana ruszamy wzdłuż rozciągłego brzegu jeziora, a właściwie zalewu Isabella Lake, delektując się przepiękną panoramą zarysowaną przez odbijające się w błękitnej tafli akwenu góry i mimo, iż otaczający nas krajobraz jest wciąż nieco pustynny, z pewnością nie brakuje tu życiodajnej wody, co zresztą odbija się na wciąż przybywającej zieleni, która nieśmiało, lecz systematycznie próbuje zdominować otaczające nas piaski i kamienie, tworząc tym samym kontrastową kompozycję martwej i żywej natury.

I znów, najpierw pojawiają się krzaki i małe drzewa. W miarę jak zagłębiamy się coraz bardziej w Sequoia National Forest drzewa stają się coraz większe i większe, aż w końcu sięgają niebotycznych rozmiarów. Tak naprawdę nie jesteśmy do końca przekonani, czy to faktycznie drzewa robią się coraz większe, czy też my kurczymy się coraz bardziej.

W końcu trafiamy na dwie gigantyczne sekwoje, z których jedna okazuje się być pusta w środku. Po wejściu do wnętrza stwierdzamy, iż można byłoby tutaj spokojnie zamieszkać. Ogrom drzewa sprawia, iż czujemy się wewnątrz jak smerfy w zamku Gargamela. Jak okaże się jednak podczas dalszej podróży, jest to dopiero przedsmak prawdziwego "Lasu Olbrzymów".

Słonko znów dziś nas nie rozpieszcza, dając jednoznacznie do zrozumienia, iż steki lubi raczej dobrze wypieczone. Na szczęście gigantyczne drzewa stają w naszej obronie, rzucając odpowiedni do swej postury cień i chłodząc tym samym nasze upieczone na chrupko ciała.

Budzimy się zatem na nowo do życia i delektujemy pięknem natury. Stopniowo droga robi się coraz bardziej kręta, przekształcając się w niesamowite serpentyny wijące się pośród porośniętego sekwojowym lasem górskiego krajobrazu. Zakręty są tak niesamowite, iż niemal widzimy tylną rejestrację naszego wielkiego prawie jak autobus motocykla. Jedziemy i jedziemy, a zakrętom nie ma końca. Droga jest długa i kręta jak wąż boa, a miejscami również cętkowana, jeśli wziąć pod uwagę czyhający na nieostrożnych motocyklistów żwir porozrzucany tu i ówdzie po zakrętach.

Od jakiegoś czasu jedziemy w dół. Oprócz niesamowitego zapachu tutejszego lasu, do moich niemałych zresztą rozmiarów nozdrzy zaczyna również docierać swąd przypalających się klocków hamulcowych. No ale jakoś trzeba zwolnić tą pędzącą z góry niczym lawina masę stali i plastiku.

Lake IsabellaAby dotrzeć do Giant Forest musimy nadłożyć nieco drogi i objechać spory kawałek parku. Opuszczamy zatem leśne gęstwiny, aby zasmakować łysawych pagórków kalifornijskiego pustkowia. Cienka podrzędna droga wiedzie nas pośród bezludnych farm i opuszczonych zagród, w których nie ma nawet bydła. Tylko wyschnięte wysokie trawy, delikatnie popychane powiewem wiatru machają nam w niemym pozdrowieniu. Nie widać tu ani żywej duszy.

O! Jest w końcu krowa... Lecz jak wiadomo krowa nie posiada duszy, podobnie zresztą jak Honda... Nie to, co Harley, lecz gdzie jest mój Harley, kiedy go potrzeba? Eh, nieś mnie mój bezduszny Goldasie przed siebie, pomiędzy wyschnięte pagórki Californii. Przynajmniej serce Twe mężnie bije niczym sześciocylindrowy dzwon.

Gdzieś tam w oddali, wśród złotych, wypalonych słońcem łanów trawy, dostrzegamy pierwsze kojoty. One również przyglądają nam się z niemałym zainteresowaniem. W ich oczach nasz motocykl prawdopodobnie wygląda jak smakowita i dorodna jałówka, która z łatwością mogłaby wykarmić całą watahę. Aby jednak nie być gołosłownym swą obserwację kojoty najwidoczniej postanowiły poddać bardziej naukowej weryfikacji, kierując swe nozdrza w górę i wyłapując unoszący się na falach wiatru aromat, poddając tym samym badaniu naszą przydatność do spożycia.

Po chwili jednak zaczynamy mieć szczere wątpliwości, czy kojoty faktycznie kontemplują nasz bukiet zapachowy, czy też w nozdrza wpadło im coś bardziej smakowitego. Mimo, iż nasz aparat węchowy nie dorównuje bynajmniej powonieniu zwierząt psowatych, nawet my zaczynamy powoli wyczuwać ciężki powiew testosteronu, niesiony z trudem przez wiatr pośród pokrytych opustoszałymi pastwiskami pagórków. I tak jak do tej pory nie było prawie żadnego bydła rogatego, tak teraz nagle obok drogi wyrosło stado kilkuset byków pasących się w przydrożnej zagrodzie. No cóż, najwyraźniej krów nie hoduje się tutaj dla mleka...

Muzeum na pustkowiu.Nasza sześciocylindrowa krowa, co prawda mleka również nie daje, niemniej na tle bezkresnych pastwisk prezentuje się całkiem dostojnie i trzeba przyznać, iż nawet w porównaniu ze stadem rogatych mocarzy nie wypada bynajmniej blado. Ujeżdżamy ją zresztą jeszcze przez kilkadziesiąt mil po pastwiskowym rodeo, aż w końcu nasza objazdówka zabiera nas z powrotem do kolejnej części Sequoia National Park.

Tym razem zapuszczamy się nieco głębiej, a serpentyny prowadzą nas coraz wyżej i mimo, iż nasz Gold Wing nie posiada duszy, dzielny wierzchowiec niczym pegaz wznosi nas na swych złotych skrzydłach w górę ku niebiosom. Mkniemy pomiędzy przyrdzewiałymi skałami podziwiając ze skalnych balkonów rozpościerający się w dole przepiękny widok na porośnięte lasem zielone doliny.

Dojeżdżamy wreszcie do Giant Forest, czyli "Lasu Olbrzymów", gdzie gigantyczne sekwoje znów królują na resztą mizernej leśnej flory. Do trzech razy sztuka i mimo, iż to już dzisiaj trzeci raz i powinniśmy przywyknąć do widoku drzewnych drapaczy chmur, wrażenie znów jest powalające sprawiając, iż powiedzenie "wielki jak dąb" wydaje się zupełnie pozbawione sensu, a w tych okolicznościach wręcz zabawne.

Znów znaleźliśmy się w krainie olbrzymów, czy też jakieś magiczne zaklęcie zmniejszyło nas do rozmiarów krasnali, smerfów, czy też innych liliputów...

Las Olbrzymów.

A może to po prostu halucynacje wywołane udarem słonecznym lub też lekko rozrzedzonym na tej wysokości powietrzem? Niemal odnoszę wrażenie, iż gdzieś pośród szumu liściastych kolosów echem odbijają się słowa astronauty: "Mały krok dla sekwoi, lecz wielki krok dla człowieka". Na księżycu jednak jeszcze nie wylądowaliśmy, zatem wracamy na ziemię do bardziej przyziemnych potrzeb, takich jak strawa i odpoczynek.

Jak na amerykańską atrakcję turystyczną przystało, menu restauracji w Parku Narodowym składa się głównie z przeróżnej maści hamburgerów. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż po zapoznaniu się z kojotami oraz bydłem rogatym podczas naszej przeprawy przez kalifornijskie pastwiska, sami nabraliśmy również ochoty na nieco wołowiny i choć hamburger to mięso już przetworzone, zatapiamy w nim kły niczym wygłodniałe leśne stwory, a kubki smakowe dostarczają takiej satysfakcji, jakbyśmy własnoręcznie upolowali przepyszne stado dzikich kotletów mielonych. Jedyne, czego teraz brakuje, to skrzypek przygrywający nam do obiadu, choć niezupełnie, gdyż za oknem tuż obok naszego stolika, przy wypełnionym wodą z cukrem karmniku bzyczą żwawo dwa pląsające w powietrzu kolibry.

Las sekwoi jest niewątpliwie jednym z tych cudów natury, które koniecznie trzeba zobaczyć na własne oczy, aby przekonać się o potędze przyrody. Bez dwóch zdań jest także miejscem ogromnych kontrastów, gdzie obok gigantycznych drzew latają miniaturowe ptaszyny, stające w konkury z wybierającymi nektar z kwiatów owadami.

Sequoia National Park wieczorową porą…

Dzień chyli się ku końcowi, a my wciąż znajdujemy się w środku lasu. Do hotelu jeszcze kawał drogi, a i paliwa już jakby nie za wiele. Trzeba czym prędzej rozpocząć ewakuację.

Ciemności zastają nas na wysokości około 2000 metrów, a wraz ze zmrokiem spada również temperatura. Zaczyna robić się dosyć zimno. Na szczęście nasz nie w ciemię bity wierzchowiec wśród wielu bajerów posiada w swym worku z magicznymi sztuczkami coś i na taką okazję.

Podkręcam ogrzewane siedzenia oraz nadmuch ciepłego powietrza i po chwili w ciepełku suniemy wygodnie poprzez egipskie ciemności.

Wraz z nastaniem ciemności znów pojawiają się nasi skrzydlaci nocni przyjaciele, choć sądząc po wyglądzie, to chyba bardziej koledzy Batmana. Najwyraźniej jednak nasz motocykl ma w sobie również coś z Batmobilu, gdyż wydaje się przyciągać nietoperze jak magnes. Jeden z nich, prawdopodobnie zmęczony lub zakochany, zupełnie nie patrzy gdzie leci i przefrunąwszy tuż nad owiewką motocykla ociera się rykoszetem o mój kask.

Fakt faktem, nietoperze z sokolego wzroku akurat nie słyną. Może po prostu zawiodła echolokacja. Tak czy inaczej mam szczerą nadzieję, że pechowy nietoperz wyszedł z całego zajścia bez uszczerbku na zdrowiu, zastanawiając się tylko, co tak naprawdę się wydarzyło.

My również się zastanawiamy, jednakże nad tym gdzie by tu dziś przenocować. Ostatecznie zarzucamy kotwicę w pierwszym napotkanym motelu i od razu zasypiamy.

Duchy Dzikiego Zachodu…Wczoraj, co prawda grubo po zmroku, ale jednak udało wyrwać nam się z leśnej gęstwiny i dziś już od rana mkniemy kolejnymi, mało uczęszczanymi skrótami poprzez kalifornijskie łąki i pagórki.

Od czasu do czasu, na tym odludziu znajdujemy jednak stare opuszczone budynki, które w obliczu niezbyt odległej katastrofy budowlanej, wraz z całą swoją antyczną otoczką, tworzą niepowtarzalną atmosferę uważaną przez wielu za ducha prawdziwej Ameryki. Pośród zakurzonych ruin brakuje tylko koni i kowbojów oraz pojedynkujących się na rewolwery dobrych i złych charakterów.

Naszym kaskom jednak daleko do kowbojskich kapeluszy, a i rewolweru próżno by szukać w naszym ekwipunku. Pojedynki nam zatem nie w głowie zwłaszcza, że na opuszczonych dróżkach nie ma za bardzo z kim się pojedynkować. Jedyne towarzystwo, jakie tu napotykamy to stado świń tarzające się w błotnej ekstazie, jednak podobnie jak one, w obecnej chwili my również mamy lepsze zajęcia niż pojedynki.

Zresztą i tak rozbrykanym wieprzkom wyrwać się z zagrody byłoby teraz z pewnością niełatwo, gdyż zasypana wszelakim złomem oraz przyrdzewiałymi samochodami posesja znajduje się pod bacznym nadzorem dwóch dostojnych pawi, które swym czujnym okiem strzegą ponętnego schabu oraz skorodowanych na bursztynowo skarbów i przyznać trzeba, iż wartownicy do pełnienia swej funkcji mają jakby wrodzone predyspozycje, gdyż po rozłożeniu pawiego ogona na posesję patrzy nie jedno oko, lecz oczu jakby tysiące.

Gold Wing’owy off-road.

Nie szukając zwady galopujemy więc dalej, podczas gdy nasz SPOT, czyli satelitarny nadajnik GPS niestrudzenie transmituje naszą pozycję, a my ufając, że zna się na swoim zadaniu lepiej niż świnie na gwiazdach, szkicujemy motocyklem kolejne zygzaki na internetowej mapie naszej podróży.

Kręte zawijasy pośród odosobnionych drzew i krzaków prowadzą nas nad kolejne, ukryte pośród wzgórz jezioro. Nieśmiało rzucamy w przepaść okiem podziwiając wyrastające w dole z wody strome górskie stoki, pnące się ku niebu niczym wyrzeźbione geologicznymi wyżłobieniami schody. Całość nieodparcie przywodzi na myśl rzymski amfiteatr. Brakuje jedynie lwów i gladiatorów. Schodki jednak są zapewne wystarczająco wiekowe, aby pamiętać nie tylko starożytnych gladiatorów, lecz również walczące w równie śmiertelnych potyczkach dinozaury. Zresztą podobnie jak u dinozaurów, mój zachwycony pięknymi widokami mózg najwidoczniej kurczy się również do rozmiarów laskowego orzecha, przez co z dużym opóźnieniem orientuję się, iż dróżkę, w którą miałem skręcić przegapiłem jakieś 20 mil temu. No cóż, lepiej późno niż wcale. Jedyne co pozostaje to skorygować pomyłkę i znaleźć nową trasę. Mapa jednakże nie dodaje bynajmniej otuchy.

Pośród pokrywającej górzysty teren pajęczyny tysięcy małych rzeczek jakoś nie widać asfaltowego ratunku. Spróbujemy zatem przedrzeć się off’em, choć ten motocykl zdecydowanie zbudowany jest głównie do jazdy po asfalcie. Na szczęście szutr szybko się kończy i krętą dróżką znów gnamy wężykiem co Goldas wyskoczy.

Wawona Tunnel View 2011. R.I.P. SZPIEGUZakrętasy prowadzą nas do Yosemite National Park, gdzie po przejechaniu przez wykuty w litej, granitowej skale Wawona Tunnel wyjeżdżamy wprost na najbardziej spektakularny punkt widokowy w całym parku.

Ostatni raz byłem tu kilka lat temu z Mirkiem "Szpiegiem" Nazgowiczem, a w oddali na tle szarych skał widać było opadającą z wysokości strugę górskiego wodospadu. Na myśl przychodzą wspomnienia zmarłego tragicznie przyjaciela i mentora, który miesiąc temu (12 lipca 2013 r. - przyp.red.) odjechał motocyklem w swą ostatnią podróż. Podobnie jak Szpiega, wodospadu dziś tutaj nie ma. Wydawać by się mogło, iż widoczna w oddali dolina Yosemite Valley, również pogrążona w żałobie, w ten właśnie sposób postanowiła oddać hołd wielkiemu motocykliście, a w miejscu gdzie niegdyś tryskała życiodajna woda znajduje się niemożliwa do wypełnienia pustka.

Podobnie jak poplątane drogi życia, kręty asfalt prowadzi nas dalej w głąb doliny. Zakrętów jest tyle, iż podejrzewam, że po powrocie do domu chyba jeszcze przez tydzień będę chodził zygzakiem. No ale po co komu zakręty, jeśli można uderzyć na skróty? Najwidoczniej z takiego właśnie założenia wyszedł brunatny niedźwiedź, który ni stąd, ni zowąd, niczym czarny kot przebiegł nam drogę. Nie jestem co prawda przesądny, lecz przyznać trzeba, iż szczęście nie opuszczało nas także przez resztę naszej eskapady.

Sierra Nevada.

Nawiasem mówiąc często zastanawiałem się, co zrobiłbym gdyby niedźwiedź zagrodził nam drogę. Czy udałoby się szybko zawrócić nasz półtonowy motocykl, czy też trzeba by w jakiś inny sposób salwować się ucieczką? Jednak w obliczu prawdziwego niedźwiedzia do głowy przyszła mi tylko jedna myśl, a z ust wydostało się tylko jedno słowo: APARAT!!! Miś jednak niezwłocznie ulotnił się w leśnej gęstwinie i naszego spotkania niestety nie udało się uwiecznić na fotograficznej kliszy.

Mimo, iż zdjęcia razem nie mamy, o naszym puchatym koledze coraz częściej przypominają nam przydrożne znaki z napisem „SPEEDING KILLS BEARS”. Na pewno slogan ten ma sporo racji, jeśli chodzi o samochody, lecz ja cały czas mam świadomość, iż w przypadku motocykla niedźwiedź na pewno nie byłby tutaj jedyną ofiarą, a kto wie, może nawet motocyklista przekonałby się na własnej skórze o przysłowiowym ogromie niedźwiedziego apetytu.

Znów metr za metrem, stopa za stopą, pniemy się w górę w stronę ciemniejącego w oczach firmamentu. Jedziemy na wschód, lecz słonko podąża jakby w przeciwnym kierunku znikając gdzie z tyłu za horyzontem.

Znak mówiący, że wjechaliśmy na 9000 stóp czytamy już w świetle reflektorów. Jest ciemno, zimno i do domu daleko. Przynajmniej jednak jest w końcu z górki. Malownicze, przypominające kształtem obwarzanka jezioro Mono Lake mijamy już w całkowitych ciemnościach. Oczywiście, jak na atrakcję turystyczną przystało, nie ma tu dla nas miejsca w gospodzie, a tym bardziej w żadnym motelu. Nie mając innego wyjścia posuwamy się dalej w stronę Reno, a z pobocza coraz częściej uśmiechają się do nas złowrogo znaki ostrzegające przed zabójcami motocyklistów, czyli wyskakującymi na drogę sarnami i jeleniami.

Na szczęście po kilkudziesięciu milach napotykamy małą miejscowość. Kilka domów, motel i stacja benzynowa. Wydaje się, że tutaj faktycznie diabeł mówi dobranoc, a nam w obecnym momencie dwa razy powtarzać nie trzeba. My również życzymy mu zatem dobrej nocy i udajemy się na nocny spoczynek. 

Myślał Kogut o niedzieli…Dziś planujemy przejechać całą Nevadę przecinając ją highway’em w poprzek niczym nóż do ciasta przecina urodzinowy tort. Najpierw jednak czeka nas 150 mil jazdy skrótem, aby dotrzeć do autostrady.

Znów zatem w samotności mkniemy poprzez pustynną pustelnię, która temperaturą przypomina rozżarzoną patelnię. Nie ma tu żadnego ruchu na drodze, niemniej jak na prawdziwy wygwizdów przystało, tu i ówdzie małe trąby powietrzne wznoszą w górę zawirowane kłęby piachu, pędzące wzdłuż drogi niczym miniaturowe tajfuny. Po dotarciu do autostrady wiatr owiewa nas z nieco większym impetem, jednak nie przynosi bynajmniej ochłody.

W końcu gdzieś na horyzoncie pojawiają się pierwsze małe chmurki. Nie znaczy to jednak, że będzie choć troszeczkę chłodniej. Wręcz przeciwnie, odnosimy wrażenie, że to nasze mózgi wyparowały przemieniając się w bujające po nieboskłonie obłoki.

Pustynny zachód słońca.

Najwyraźniej przez kilka ostatnich dni wykorzystaliśmy już limit zakrętów, gdyż większą część dnia spędzamy dziś na prościutkiej niczym struna gitary szosie, a nasz motocykl niczym potężny parowóz mknie w linii prostej po asfaltowych szynach. Okazuje się również, iż droga ta uczęszczana jest przez stalowe rumaki i coraz częściej unoszę lewą rękę w motocyklowym pozdrowieniu.

Nagle pośród marsjańskich widoków natrafiamy na położone w samym środku pustyni więzienie oraz wielkie znaki przy drodze, ostrzegające o zakazie zabierania autostopowiczów. Czyżby zatem zdarzały się tutaj ucieczki rodem z filmów o dzikim zachodzie? Jedno jest pewne… Za tymi murami znajduje się wystarczająco dużo czarnych charakterów, aby wypełnić niejeden western i spędzić sen z powiek niejednemu szeryfowi.

W miarę jak przemierzamy pustynię Nevady, skały co chwilę zmieniają kolor. Najpierw brązowe, potem szare, żółte i czerwone. W końcu nawet różowe. Jak na środek pustyni przystało, nie osłaniają ich żadne krzaki ani drzewa. Nic więc dziwnego, iż zawstydzone swą nagością górki czerwienią się lekko w dziennym świetle, puszczając przysłowiowego buraka. W miarę jak zbliżamy się do Utah pustynny krajobraz coraz liczniej zasilają krzewy i małe drzewa, a świecące do tej pory skalną nagością góry mężnieją w oczach, coraz bardziej porastając bujnymi krzakami przypominającymi z daleka kilkudniowy zarost.

Do granicy z Utah dojeżdżamy tuż przed zmrokiem. Jest jeszcze wystarczająco jasno, aby ze wzgórza przed Wendover zobaczyć widowiskowo podświetlone miasteczko kasyn i hoteli, błyszczące na tle rozciągającej się aż po horyzont bezkresnej bieli solnej pustyni. Czas zatem na relaks przy drinku i ruletce. Jutro zapuścimy się nieco głębiej w solne płaszczyzny Boneville Salt Flats.

Nie da się ukryć, iż po wczorajszej rozrywce w kasynie, dzisiejsza pobudka sprawiła nam pewne trudności, a i rozścielona za oknem solna pustynia, przypominająca jakby sięgające horyzontu wielkie białe prześcieradło, nie nastrajała bynajmniej do wyrwania się z pościelowego gniazda. Ostatecznie, z niemałym opóźnieniem ruszyliśmy w stronę białej tafli, która jednak nie była nas w stanie przekonać, czy dalej śnimy, czy też jedziemy już na jawie... No ale cicho sza! W końcu nie chcemy aby nasza Hondzia Hondziawka pomyślała, że nazywamy ją Jawą, jawnie ją przy tym obrażając.

Boneville Salt Flats

 Jedziemy więc dalej na wschód, podbijając hektary czegoś, czym możnaby przyprawić niejedną i nie dwie potrawy. Urzeczeni tym dosyć nieziemskim krajobrazem postanawiamy wjechać kilkadziesiąt mil w głąb stanu Utah i choć jest to tylko zwykła autostrada, doznania wzrokowe wprowadzają nas niemal na skraj hipnozy. Widok przypomina wielki arkusz papieru, na którym ktoś od linijki narysował czarną kreskę, sprawiedliwie dzieląc bezmiar śnieżnej bieli na dwie równe połowy. Środkiem, niczym mrówki po naprężonej nici, wędrują samochody i motocykle, a szosa prowadzi je do znajdującego się gdzieś za widnokręgiem kłębka. A może kłębek ten wyjrzał już zza wschodniego horyzontu, a uniósłszy się w górę wędruje po nieboskłonie rozgrzewając od rana pustynną sól swymi promieniami…

Boneville Speedway

Czas jednak zawrócić naszego rumaka i ruszyć na słynny z bicia rekordów prędkości Boneville Speedway, gdzie własnym pojazdem wjechać można na solną taflę i na własnej skórze przekonać się, iż solna nawierzchnia niczym nie ustępuje asfaltowej. Okazuje się, iż miejsce to w pełni zasługuje na swą reputację, a do nas znów uśmiecha się szczęście i trafiamy akurat na zawody w biciu rekordów prędkości.

Co prawda słońce nie daje za wygraną i postanawia dosłownie i w przenośni dać nam popalić, niemniej dostarcza przez to wyścigom ciekawej oprawy artystycznej. W rozgrzanym powietrzu tuż nad bezkresną płaszczyzną soli, niczym w lustrze odbijają się nie tylko uciekające w śnieżnobiałą dal bolidy, lecz również całe góry na horyzoncie, które odbijając się w pustyni jak w tafli jeziora sprawiają wrażenie jakby w oddali góropodobne twory lewitowały nad ziemią, na wzór latających wysp rodem wprost z baśniowych fantazji.

Po takiej dawce wrażeń rozpromienieni opuszczamy Boneville Salt Flats, jednakże nasz motocykl najwyraźniej nie jest zbyt zadowolny. Na frontowej części silnika zgromadził się osad solny grubości kilku centymetrów. Wbrew panującej wśród wielu motocyklistów opinii, że rdzewieją tylko Harleye, nie mam serca tego tak zostawić. Motocykl co prawda jest wynajęty, ale motocykl to motocykl i zasługuje na szacunek oraz dobre traktowanie zwłaszcza, że dzielnie niesie nas na swym grzbiecie już od ładnych kilku dni. Do kosmetyczki go co prawda zabrać nie możemy, jednak ekipa z myjką cisnieniową przywraca Goldasowi jego oryginalny uśmiech. I z tym właśnie uśmiechem na twarzy rozpoczynamy ostatni etap naszej wyprawy, czyli powrót do Las Vegas.

"The Hat Tree"Pozostawiamy zatem sól oraz inne przyprawy daleko w tyle i zamieniamy je znów na przydrożne hałdy szaro-żółtej, piaszczystej mąki, tudzież płaską jak stolnica, wypełnioną piachem pustynię, mknąc wytrwale do przodu i niczym wałek do ciasta rozgniatając rozgrzany na miękko asfat.

Od czasu do czasu, przy drodze nieśmiało pojawiają się kępy wyschniętej trawy i robi się nieco stepowo, niemniej roślinność wyraźnie przegrywa tutaj batalię z suszą i już po chwili słońce bezlitośnie skalpuje i tak już mocno przerzedzoną łysinkę pozostawiając tylko golusieńki piach. Mówiąc bez ogródek jazda robi się dosyć monotonna, a my zahartowani w słonecznym żarze i powiewach wiatru niczym miecz w kuźniczym palenisku i zimnej wodzie, zdajemy się być pozbawieni wrażliwości na wysublimowanie pustynnego piękna. I gdy wydaje się, że nic już nas dzisiaj nie zaskoczy, naszym oczom ukazuje się coś, co zupełnie tutaj nie pasuje. Właściwie to nie pasuje nawet do naszej rzeczywistości i zdaje się zaprzeczać prawom zdrowego rozsądku...

Jeszcze "stówa"...Niemniej istnieje i ma się całkiem dobrze, chciałoby się rzec, że nawet kwitnąco, zachwyca bogatą kolorystyką oraz rośnie tuż przy drodze. Kwiaty jednak zamiast płatków mają tutaj daszki, a zamiasty kielichów ronda kapeluszy. Osobliwość, o której tu mowa nosi nazwę "The Hat Tree", czyli "Drzewo Czapkowe" i istotnie jest odosobnionym na pustyni drzewem, obwieszonym przez przejeżdżających przedstawicieli gatunku Homo Sapiens wszelakimi rodzajami nakryć głowy, począwszy od czapek bejsbolówek, a skończywszy na chińskim kapeluszu...

Surrealizm tego tworu nieodparcie przywodzi na myśl skojarzenia z obrazem Salvadora Dali, gdzie prawdopodobnie w wyniku zbliżonej do tutejszej temperatury, niczym pizza z drzewa zwisają roztopione zegary.

Biorąc pod uwagę, iż natura stworzyła ludzką pomysłowość, ten pozytywny akcent na szarej i ponurej pustyni, moim skromym zdaniem, pośrednio również zasługuje na miano cudu natury, choć sądząc po przytwierdzonej wprost do pnia tabliczce z nazwą, spełnia raczej kryteria pomnika przyrody. Wygląda jednak na to, że limit cudów jak na jeden dzień już nam się wyczerpał i reszta dnia nie dostarcza już wielu atrakcji.

Nevada

Ostatecznie dzień zaczyna przegrywać walkę z nocą a słońce chowa się za góry stopniowo przyciemniając światło na całej pustyni. Na zachodzie widać piękną pomarańczową poświatę, na której tle rysuje się malownicza panorama pagórków. Poświatę, przechodzącą stopniowo w gwieździste niebo coraz odważniej wkraczające od wschodu na firmament, aby ostatecznie przejąć nocną zmianę i po pracowitym dniu wysłać słońce na zasłużony spoczynek.

Tymczasem nam pozostało do Las Vegas nieco ponad sto mil, a pustynna susza powoli wkrada się również do zbiornika naszego motocykla powodując, iż nerwowo zaczynam rozglądać się za stacją benzynową. Na pustym baku to i Salomon nie pojedzie, a dookoła, podobnie jak w kultowej "Seksmisji" widać tylko ciemność. Ostatecznie w światłach naszego reflektora ukazuje się benzynowe źródełko i poimy naszego rumaka do pełna. Może jednak dziś dojedziemy...

Okazuje się jednak, że światła naszego Gold Wing'a przyciągneły nie tylko stację benzynową, coraz skuteczniej przyciągają również przeróżne zwierzaki, które z zaciekawieniem przyglądają nam się z pobocza. Co prawda zające i inne kłapouchy to nie ćmy, niemniej wydają się ciągnąć do płomienia naszej świecy z równą determinacją, stwarzając tym samym pewne zagrożenie dla bezpieczeństwa naszego tranzytu. 

Las Vegas - FINITO!

Tym bardziej, widząc znak z napisem "Motel", idziemy po rozum do głowy i zatrzymujemy się tutaj na nocleg. Znak zresztą jest dwojakiej natury, gdyż pod napisem "Motel" znajduje się również napis "Liquor", dodatkowo wabiący strudzonych podróżnych, a trzeba przyznać, że obietnica szklaneczki whiskey z lodem wydaje się miłym zakończeniem dzisiejszego dnia, nawet jeśli jest to tylko plastikowy kubeczek.

Zasiadamy więc przy blasku księżyca delektując się drinkiem. Od czasu do czasu przelatują obok nas nietoperze w szalonym amoku, przypominającym walkę z żywiołem kogoś, kto uczy się pływać, lecz nie całkiem jeszcze opanował tę sztukę do perfekcji. Gdzieś tam w oddali słyszymy wycie kojotów. Dają nam najwidoczniej do zrozumienia, że jesteśmy na ich terytorium. Klimat naszej "zielonej", czyli ostatniej nocy na pustyni jest niepowtarzalny.

Rano ruszamy dosyć wcześnie i z ostatnią stówą sprawnie dajemy sobie radę. W poszukiwaniu skrótu lądujemy jeszcze w aktywnej kopalni odkrywkowej, aczkolwiek pocałowawszy klamkę zamkniętego szlabanu musimy objechać ją dookoła. W końcu jednak docieramy do celu i jak przystało na prawdziwy Dziki Zachód, przez główną ulicę przejeżdżamy w samo południe.

Po siedmiu dniach motocyklowej włóczęgi zamknęliśmy naszą pętlę w Las Vegas. Tzw. Miasto Grzechu, jak przystało na prawdziwy piekarnik znów przywitało nas dosyć gorąco. Jazdę w miejskich korkach wśród słonecznego skwaru uprzyjemniał nam dodatkowo żar buchający z rozgrzanego asfaltu.

Jak zwykle wróciliśmy bogatsi o masę wrażeń i wspomnień, niemniej był to jeden z tych wyjazdów, podczas których nie można było raczej narzekać na gęsią skórkę.

Tekst: Grzegorz Kogut

Zdjęcia: Natalia Liaszkiewicz

www.motokogut.com

EAGLE KNIGHTS

Oddział Nowy Jork

www.eagleknights.org

Kategoria: Podróże > Podróże Eagle Knights

Data publikacji: 2015-12-07

Baner
Ogłoszenia/classifieds
Ogłoszenia Zobacz ogłoszenia >>
Baner
Baner
Baner
Baner
Plus Festiwal

Podoba Ci się nasza strona?
Polub nasz profil na Facebooku.