PLUS

Baner

Kogut rusza w świat

Kogut rusza w świat

...tym razem samotna wyprawa motocyklowa do Australii i Tasmanii.

Nastała długo oczekiwana chwila. Po kilku miesiącach planowania oraz przygotowań czas znów ruszyć w świat. W końcu rozpoczynam pierwszy etap wyprawy, a raczej podróży, gdyż właściwa w moim mniemaniu wyprawa rozpocznie się dopiero w Australii...

Podróż do Australii

Jednak zanim to nastąpi trzeba będzie jakoś się tam dostać. Jakoś, czyli drogą powietrzną. Wyruszam z Nowego Jorku, wiec niestety droga przede mną daleka, a co za tym idzie, kilka razy trzeba będzie zmieniać podniebnego wierzchowca. Dlaczego by zatem nie skorzystać na tym i nie zamienić tej drobnej niedogodności na korzyść? Wychodząc z takiego założenia plan mojej eskapady przewiduje całodniowy przystanek w Singapurze w drodze do Australii, oraz przystanek w Szanghaju w drodze powrotnej.

Pierwsze doświadczenia w chińskim samolocie lecącym do Szanghaju, wywołują u mnie mieszane uczucia. Jest dosyć ciasno, nie przeszkadza to jednak mojemu chińskiemu sąsiadowi wiercić się i szturchać mnie nieustannie. Co jakiś czas wyciąga swoją chińską gazetę i łokciami ostro wierci się po bokach, niemal drążąc otwory w moich żebrach. Samolot wyposażony jest dosyć skromnie, wspólne trzy monitory na froncie powodują, że nie ma za bardzo czego oglądać i trzeba radzić sobie samemu aby nie zwariować z nudy przez kolejne 15 godzin, które przyjdzie mi spędzić w samolocie. Na szczęście ostatnie 30 godzin przed wyjazdem spędziłem na nogach, przygotowując się do podróży oraz dopinając wszystko na ostatni guzik. Dzięki temu przespałem znaczną cześć lotu i czas się nie dłużył. Sporadycznie ze snu wyrywał mnie jedynie zapach jedzenia, które obsługa roznosiła od czasu do czasu. Chińska obsługa dbała o pasażerów spełniając swe obowiązki wzorowo, aczkolwiek nie wykazując się zbytnią grzecznością. Przypominała pod tym względem roboty automaty, bądź też drony, które co prawda zostały perfekcyjnie zaprogramowane do wykonywania swej pracy, jednakże próżno by oczekiwać od nich zbędnych uprzejmości czy też uśmiechu. Słowa w stylu „proszę” najwidoczniej również nie znajdowały się w oprogramowaniu, gdyż moje „dziękuję” za każdym razem pozostawało bez odpowiedzi.

Krótko po wylocie zapadła noc. Lot przebiegał gdzieś nad biegunem północnym i tak sie dzięki temu złożyło, że jak już zrobił się dzień i podano śniadanie, po dwóch godzinach znów zaczęło się ściemniać i zapadła noc.

Mimo specyficznej mentalności współpasażerów oraz personelu pokładowego, jak również swoistej otoczki i niecodziennej dominacji dnia nad nocą, lot miał swój urok i był całkiem przyjemny.

Dodatkowe uczucie relaksu, ale również satysfakcji zapewniła klimatyczna chińska muzyczka, która zaczęła przyjemnie rozbrzmiewać z głośników samolotu tuż po wylądowaniu, jednocześnie dając dobitnie do zrozumienia, że znajdujemy się już w Chinach.

Kilka godzin, które dzielą mnie od kolejnego samolotu spędzam na degustacji tutejszych przysmaków w jednej z lotniskowych restauracji.

Czas płynie szybko i przyjemnie. Już z pełnym brzuchem wskakuję do kolejnej maszyny powietrznej, która zabierze mnie do tzw. Miasta Lwa, czyli Singapuru. W eleganckim i nieco bardziej nowoczesnym samolocie, w którym miejsce markotnych kolesi zajęły miłe stewardessy w krótkich spódniczkach, znów przespałem większość lotu.

Po wyjściu z samolotu od razu uderzył mnie zapach morza. Na zewnątrz 26 stopni Celsjusza, a jest dopiero 5ta rano. Trzeba będzie zagospodarować 16 godzin zwiedzaniem. Zatem kawka na lotnisku, wi-fi i google - czyli najlepsi przyjaciele podróżnika. W ramach przygotowywania formy przed wyprawą nie piłem kawy przez trzy tygodnie, nic więc dziwnego, że tutejsza kawa z Żeń-szeniem spełniła swe zadanie z nawiązką momentalnie stawiając mnie na nogi. Power już jest. Plan zwiedzania również. Deponuję bagaż i wybijam na miasto.

Zwiedzanie zaczęło się tradycyjnie i uproszczony plan z listą miejsc, który powstał właśnie przy kawie i google’u momentalnie zamienił się w czyn. Ponieważ chciałem przekonać się osobiście, o co tyle huku z tym zakazem żucia gumy w metrze, skorzystałem z miejskiej komunikacji. Metro rzeczywiście czyściutkie, można wręcz jeść z podłogi... No, ale na jedzenie przyjdzie jeszcze czas później.

Po dojechaniu do centrum, zacząłem zwiedzać tutejszą dzielnicę finansową. Wieżowce ładne, jak wszędzie..

Zatem po zrobieniu kilku standardowych fotek udałem się nad Singapore River zobaczyć starsze nieco mosty oraz zabytkowy Fullerton Hotel.

Po chwili już siedziałem na pokładzie małego statku wycieczkowego, który malowniczo poruszał się po rzece. Dzięki temu udało mi się zobaczyć miasto z innej perspektywy... perspektywy wodnika Szuwarka, ryb i żab.

Zwykle nie przygotowuję się do wyjazdów pod kątem zwiedzania, gdyż lubię wyprawy w nieznane. Moim skromnym zdaniem element zaskoczenia oraz improwizacja mają swój urok.

To, co ukazało się moim oczom podczas końcowej fazy rejsu po rzece utwierdziło mnie tylko w tym przekonaniu.

Siedzę sobie spokojnie na dziobie, a tu ni z gruszki ni z pietruszki z za zakrętu wyłania się wielki statek. Wielki statek bynajmniej nie płynie w naszą stronę... on w ogóle nie płynie.

Zamiast tego stoi podparty na trzech drapaczach chmur po drugiej stronie zatoki. Szczęka opadając omal nie przebiła dna łodzi...

Po zejściu z pokładu usiadłem przy zupie dnia (japońskie piwo Kirin), a dobrzy ludzie w barze podratowali mnie kablem USB, gdyż mój telefon podobnie jak ja, potrzebował małej regeneracji sił.

Popijając przedni trunek oraz patrząc na drugą stronę zatoki zrozumiałem, że nie wiem czy i nie wiem jak, ale muszę dostać się na ten statek i stwierdzić, czy jest to statek morski czy też powietrzny. Na oko bowiem spełniał oba kryteria.

Po dłuższym spacerze dookoła zatoki, wyplątując się gdzie niegdzie z labiryntów deptaków oraz ślepych zaułków drewnianych kładek wijących się pomiędzy szkłem i stalą wieżowców dotarłem w końcu do Marina Bay, gdzie w chwale na wysokościach lśniła podniebna łajba – mój punkt docelowy. Niestety, nie wszystko przebiegło zgodnie z planem.

Okazało się, że zwykłych śmiertelników wpuszczają tylko na punkt widokowy na dziobie, natomiast reszta statku, czyli basen wśród palm oraz restauracje i zapewne wiele innych atrakcji dostępne są jedynie dla gości hotelowych tego kompleksu.

Mimo wszystko udało się rzucić okiem na miasto przez burtę. Fotografowaniu również nie było końca, aczkolwiek nie wiedzieć czemu, wszyscy zwiedzający pragnęli zdjęcia pamiątkowego ze mną...

Cóż, takie już życie Koguta...

Ponieważ pierwszą cześć dnia poświęciłem na zwiedzanie reprezentacyjnej części miasta obfitującej w centra biznesowe, banki oraz wyrafinowane restauracje, popołudnie postanowiłem poświęcić na eksplorację zakamarków miasta i ukrytych atrakcji.


Doskonałym do tego celu miejscem okazała się Waterloo Street. Głównymi atrakcjami tej ulicy oprócz Singapore Arts Museum są dwie świątynie: Sri Krishnan Temple oraz Kwan Im Thong Hood Cho Temple.

Świątynie te są bogato zdobione od zewnątrz. Nie zabrakło kolorowych oraz pozłacanych figur wszelakich bóstw i innych świętych stworów.

Jedną ze świątyń natomiast przyozdabiał pokaźny rząd złotych swastyk tworzących zwieńczenie frontowej fasady.

Wpuszczono mnie jedynie do świątyni Kwan Im Thong Hood Cho gdzie po zaobserwowaniu jak religijny lud singapurski modli się do złotego bóstwa o 16tu rękach (tylu się przynajmniej doliczyłem), oddaliłem się na zewnątrz, aby przyjrzeć się targowisku oraz przyświątynnym sklepom, które to obfitowały w dewocjonalia wszelkiej tutejszej maści.

Nie zabrakło tu wisiorków ze swastykami, jak również innych świętych figurek.

Po strawie duchowej przyszła pora na strawę dla ciała. Ponieważ wcześniej na podniebnej łajbie okazało się, że jestem tylko zwykłym śmiertelnikiem, niegodnym zasmakowania przyjemności przeznaczonych dla gości hotelowych Sands Sky Park, zjeść również postanowiłem z prostym singapurskim ludem.

W okolicach świątyń nie brakowało ku temu okazji, gdyż wielkie lokalne jadłodajnie mnożyły się przed moimi oczami niczym ryby w nowym testamencie. Po wmieszaniu się w tubylczy tłum zaznałem rozkoszy podniebienia rodowitych mieszkańców.

Strawa okazała się smaczna i pożywna. Był to ostatni punkt mojego dzisiejszego planu. 

Nastał czas ewakuacji. Metro zabrało mnie na lotnisko, skąd żelaznym ptakiem udałem się na południowa półkulę...

Rejs do Australii znów wypadł porą nocną i tradycyjnie już cały przespałem. Po wylądowaniu i szybkiej aklimatyzacji wspomaganej kubasem kawy w lotniskowym barze, ruszyłem do hotelu zrzucić torby oraz wziąć długo oczekiwany prysznic.

Motocykl odbieram dopiero jutro wiec mam nieco czasu na relaks. Dziś robię przerwę w zwiedzaniu i oddaję się eksploracji kulinarnej oraz uciechom nocnego życia. Po odespaniu różnicy czasowej ruszam na miasto. Okazuje się, że mój hotel znajduje się w skupisku knajp i klubów nocnych. Lepiej trafić nie mogłem.

Dalszego ciągu nie wypada opisywać, gdyż mogą to czytać ludzie, którym pozostały jeszcze jakieś resztki przyzwoitości. Nadmienię tylko, że zabawa była przednia. 

 

Wyprawa motocyklowa – Australia i Tasmania

Tego ranka obudziłem się dosyć wcześnie, co zupełnie do mnie nie pasuje. Z całą pewnością przyczyniła się do tego zmiana czasu oraz bliskość "przeciwbieguna" magnetycznego. Po obfitym hotelowym śniadaniu przyszła pora zbierać manatki jak również dokonać zaopatrzenia w niezbędne w drodze medykamenty, które to z powodu przystanku w Singapurze oraz tamtejszych ostrych przepisów antynarkotykowych musiałem wyrzucić. Cóż, na obciętą głowę nawet Gripex nie pomoże... a w Singapurze nawet na niektóre lekarstwa trzeba mieć pisemne zezwolenie. Po zorganizowaniu nowej apteczki ruszyłem odebrać motocykl. W wypożyczalni zjawiłem się cztery godziny przed czasem, ale panowie szybko uwinęli się z formalnościami i po godzinie moto było już gotowe do drogi. Okazało się, że żadne moje kable nie pasują do BMW, więc po drodze do portu trzeba było zahaczyć o dealera i kupić przejściówkę. W końcu bez map google i aparatu daleko nie zajadę... Skoro wszystko dopięte na ostatni guzik przed czasem, a na statek wpuszczają dopiero za kilka godzin, czas na małą przejażdżkę po mieście oraz relaks i poszukiwanie atrakcji podniebienia. Rzeczywistość jednak szybko sprowadziła mnie na ziemię. Ruch lewostronny, korki, tramwaje i niemiłosierny skwar. Oto pierwsze wrażenia z jazdy motorem po Melbourne. I ja myślałem, że w Afryce było gorąco...

Na statek zaczęli wpuszczać około 5-tej po południu. Po odstaniu swojego w kolejkach o 19-tej moja maszyna wśród mnóstwa innych motocykli stała już w ładowni. Trzeba przyznać, że trochę się tego żelastwa zebrało, plastiku też nie zabrakło... Spirit of Tasmania gotowy do wyjścia w morze. Przed nami mniej więcej 450km żeglugi. Rejs potrwa jakieś 10 godzin, planowane wejście do portu 6-ta rano.

Po zrzuceniu gratów w kajucie zdecydowanym krokiem ruszyłem w stronę wodopoju. Kufle niestety były rozmiaru słoika z musztardy, więc aby móc z czystym sumieniem spojrzeć sobie w oczy w lustrze, od razu wziąłem dwa. Po upalnym dniu spędzonym w miejskich korkach piwko wsiąkało jak w przysłowiową gąbkę. Trzecie już spokojnie sączyłem na zewnętrznym pokładzie podziwiając panoramę Melbourne oraz zatokę wypełnioną żaglami. Mimo wyznaczonej godziny rejs się opóźniał. Na nudę jednak narzekać nie mogłem.

Szybko dołączył do mnie starszy ekscentryczny jegomość z browarem w ręku i nawiązaliśmy konwersację. Okazało się, że Geoffrey jest starym żeglarzem oraz poszukiwaczem przygód. Co prawda nie należy sądzić książki po okładce, ale jego wygląd świadczył o tym, że nie jedno w życiu widział i z niejednego pieca... Żeby nie przedłużać powiem tylko, że z Geoffrey'em przegadaliśmy pół nocy włócząc się z pokładu na pokład oraz przepłukując zaschnięte od burzliwej rozmowy gardła złotym nektarem rodem z Tasmanii.

Okazało się, że rozmowa z miejscowym może być doskonałym źródłem informacji, których próżno szukać w przewodnikach turystycznych, zaczynając od porad kulinarnych dotyczących wyboru potraw z miejscowych owoców morza oraz wskazówkach i ciekawostkach dotyczących miejscowych trunków, a skończywszy na kursie nawigacji morskiej przy pomocy krzyża południa. 

Krzyż południa swoją drogą, podobnie jak całe tutejsze nocne niebo, zrobił na mnie olbrzymie wrażenie.

Patrząc w te obce gwiazdozbiory wydawać by się mogło, że człowiek znalazł się na innej planecie. Zresztą pierwsze spotkania z tutejszymi zwierzakami jakby utwierdzają w tym przekonaniu.

Spotkania, których jak się później okazało, nie zabraknie.

Po całonocnej żegludze dobiliśmy do Devonport w Tasmanii. Po zjechaniu motocyklem z łajby zacumowałem w portowej kafejce, aby opracować plan dzisiejszej jazdy.

W końcu zaczyna się właściwa wyprawa. Dziś kieruję się na wschodnie wybrzeże w stronę St. Helens i Scamander, gdzie mam zamiar przenocować.

Po drodze jednak oprócz kilku historycznych miasteczek chciałbym zaczepić o Park Narodowy Narawntapu.

Czas ruszać w drogę, początkowo asfaltem, ale gdy poranna mgła opada asfalt szybko się nudzi i postanawiam jechać podrzędnymi oraz polnymi drogami, przecinając pastwiska wypełnione owcami oraz bydłem rogatym.

Co jakiś czas spotykam rozjechane dzikie zwierzaki, głównie małe odmiany kangurów. Jadąc polnymi drogami tu i ówdzie przejeżdżam przez farmy dosyć rzadko rozrzucone po tym słabo zaludnionym terenie.

W końcu dotarłem do Narawntapu. Busz oraz dochodzące z krzaków odgłosy przywodziły na myśl Park Jurajski.

Po zaparkowaniu motoru ruszyłem w gęstwinę w poszukiwaniu dzikiego zwierza. Przedzierając się ze szczególną ostrożnością przez tą różnorodną roślinność starałem się wypatrzeć jakieś zwierzaki.

 

Dotarłem w końcu do ukrytej budki, z której można było obserwować miejscowe ptactwo pływające beztrosko po jeziorze... lub czasami nie całkiem beztrosko, gdy jeden ptak krzywo spojrzał na drugiego...

W miarę zapuszczania się głębiej w busz pojawia się coraz więcej pajęczyn i coraz częściej zauważam złowieszczo wyglądające pająki, które wydają mi się groźnie przyglądać.

W końcu wpadam w ich sidła i po wyplataniu się z wielkiej pajęczyny oraz upewnieniu się, że nie mam na sobie żadnego ośmionogiego, dybającego na moje życie pasażera na gapę stwierdzam, że czas już wracać.

W drodze powrotnej w końcu pierwszy mały kangur przebiegł mi ścieżkę i szybko czmychnął w krzaczory.

Zadowolony wróciłem do motocykla i wyluzowałem się myśląc, że nie muszę już uważać na węże, pająki i inne niebezpieczeństwa.

Jednakże wywieszka na parkowej ubikacji szybko wyprowadziła mnie z błędu.

Najwidoczniej miejscowy kibelek jest jednym z ulubionych miejsc dużego węża tygrysiego, który sieje strach wśród korzystającej z toalety gawiedzi.

Tak więc w największym skupieniu załatwiłem, co miałem do załatwienia i znów wskoczyłem na mego rumaka. Po rundce przez parkowe szutrówki wróciłem na szosę udając się dalej na wschód.

Jazda była przyjemna i relaksująca, niemniej zbliżała się pora wieczorna, a ja wjechałem w kolejny dziki las, który wraz z nastaniem mroku zaprowadził mnie w góry. Droga opustoszała, a jedynymi towarzyszami mej podróży pozostały paprocie wielkości dwupiętrowych budynków oraz sympatyczne zwierzaki coraz liczniej wychodzące z ukrycia.

W końcu zmęczony dotarłem do hotelu, dokonałem wieczornej piwnej toalety i zapadłem w głęboki sen.

Po wymeldowaniu z hotelu ruszyłem upolować jakieś śniadanie. Wyboru dużego nie było. Jedyny miejscowy sklep połączony ze stacją benzynową i kawiarnią stanął jednak na wysokości zadania i po wchłonięciu uda baraniego i kilku innych solidnych przekąsek ruszyłem na północ w kierunku Parku Narodowego Mount William.

W górę poleciałem szutrówką przez dżunglę w nadziei na spotkania bliskiego stopnia z ciekawymi przedstawicielami lokalnej flory i fauny. Nie zawiodłem się.

Mniej więcej w połowie drogi dołączył do mnie potężny tasmański orzeł bielik, który ni stąd ni z owąd wyleciał z lasu i zaczął szybować kilka metrów przed moim motocyklem. Przez kolejne kilka długich sekund Tasmański Orzeł Bielik oraz Nowojorski Orzeł Biały poruszali się w szyku motocyklowym.

Miejscowy prowadził kolumnę, natomiast ja ją zamykałem. I pomyśleć, że kilka minut wcześniej po raz pierwszy włączyłem kamerę na kasku i cały incydent został utrwalony na video.

Po kilku sekundach tego niecodziennego widowiska orzeł pozwolił mi się nieco zbliżyć, następnie podciągnął lot i wzbił się w niebo pozostawiając mnie oniemiałego z podziwu.

Coś takiego może zdarzyć się chyba tylko raz w życiu. Można by zaryzykować stwierdzenie, że przez ten krótki czas człowiek i motocykl znajdowali się w idealnej harmonii z naturą.

Po około 50 kilometrach off’u dotarłem na cypelek Eddystone Point, gdzie oprócz malowniczej kamienistej plaży można również podziwiać starą latarnię morską.

Po krótkiej przerwie postanowiłem wracać. Powoli czas zmierzać w stronę noclegu, kolejne 50 km off’em, a następnie około setki asfaltowymi serpentynami ciągnącymi się nad przepięknymi zatokami wzdłuż wschodniego wybrzeża. Do Bicheno dotarłem tuż przed zmrokiem.

Okazało się, że domek, w którym mam nocować znajduje się na wzgórzu tuż przy lesie, a z wysokości rozciąga się powalający widok na ocean. Na podwórku powitały mnie kangury i króliki z pobliskiego lasu, które jednak na dźwięk motocykla postanowiły oddalić się w podskokach.

Był to dzień pełen wrażeń... sen nadszedł niepostrzeżenie...

 

Znów nastał ranek, zatem pobudka i pakowanie. Ostatni rzut okiem ze wzgórza na lśniącą w słońcu błękitną zatokę i w drogę. 

W drogę niezbyt daleką, przynajmniej na razie, ponieważ w Bicheno trzeba odwiedzić rezerwat diabłów tasmańskich. 

W końcu nadarza się długo oczekiwana okazja spotkać diabła oko w oko. Dobrze trafiłem, gdyż zbliża się pora karmienia i za pół godziny diabły "zasiadają do stołu".

Oprócz sztandarowego zwierzaka występującego na wolności już tylko w Tasmanii, miałem okazję podziwiać również pozostałe ciekawe stworzenia, które wyewoluowały w tej części świata.

Kangury okazały się bardzo przyjacielskie i dosłownie jadły zakupioną w pobliskim sklepiku karmę z ręki.

Na podziwianiu miejscowego zwierzyńca spędziłem większą część dnia, tak więc do kolejnego noclegu dotarłem grubo po zapadnięciu zmroku.

Nic tak nie relaksuje jak nocna jazda po opustoszałych leśnych serpentynach...

Lampka tasmańskiego wina przed snem dodała przysłowiową kropkę nad i...

Noc spędziłem w zacisznej drewnianej chatce nad zatoką w Port Arthur. Po szybkim śniadaniu ruszyłem w poszukiwaniu atrakcji. 

Po kilku kilometrach skręciłem w las i drogą szutrową pognałem rumaka do Tasman National Park. 

Muszę przyznać, że 25 kilometrów lekkiego off-road'u szybko mnie obudziło, mimo braku porannej kawy poczułem się bardzo rześko.

Nie ma to jak mżawka w dżungli połączona ze świeżym leśno-morskim powietrzem i jazdą po żwirowych serpentynach.

Ale co się odwlecze to nie uciecze. I na kawę przyszła pora, a jeśli kawa to najlepiej w towarzystwie diabłów tasmańskich i kangurów w pobliskim rezerwacie.

Okazało się, że dzisiejszy rezerwat ma jeszcze więcej zwierzyny niż wczorajszy, diabły tasmańskie były bardziej towarzyskie niż poprzednio, o kangurach nie wspominając.

Po wejściu na kangurze terytorium powitała mnie cała zgraja uszatych koleżków.

Czas ucieka. Trzeba powoli ruszać w stronę Hobart, stolicy Tasmanii.

 Po drodze zatrzymuję się jednak na słynącym ze świeżych raków targu rybnym w rybackiej wiosce Dunalley. Mimo iż nazwa Fish Market kojarzy się z czymś dużym na miejscu zastałem małą szopę na skraju przystani rybackiej. Niestety raków nie było, ale mimo wszystko wyżerka była wyśmienita.

Zamówiłem dzisiejszą specjalność, czyli mieszaninę smażonych miejscowych ryb i kalmarów wraz z frytkami zawiniętą w świeżą dzisiejszą gazetę. Jedzonko paluszki lizać. Trzeba przyznać, że ryba z frytkami zyskuje tutaj całkiem nowy wymiar.

Czas ruszać dalej. Chciałbym dziś dotrzeć do stolicy nieco wcześniej i trochę odpocząć przed dniem jutrzejszym. Zatem po drodze minimalna liczba przystanków.

Jednak, gdy zobaczyłem drepczącą poboczem i kiwającą się zabawnie na boki kolczatkę musiałem się zatrzymać i uwiecznić tego jajorodnego ssaka na fotografii. W końcu niecodziennie spotyka się skrzyżowanie jeża z Pinokiem.

Cały dzień pogoda była raczej barowa, ale w miarę zbliżania się do Hobart mżawka zaczynała przemieniać się w deszcz. Na szczęście nie był to deszcz rzęsisty i do celu dotarłem stosunkowo nieprzemoczony.

Dziś nocuję w wiktoriańskim, wypełnionym antykami domu na wzgórzu, z widokiem na miasto i przykrytą dziś chmurami, przypominającą wulkan (a w rzeczywistości będącą niedoszłym wulkanem wypchniętym przez lawę, która nigdy nie wydostała się na zewnątrz) górę Mount Wellington.

Kolejnego dnia, po obfitym śniadaniu przygotowanym przez gospodarzy z owoców wyhodowanych w przydomowym ogródku, ruszam w dalszą drogę. Dziś przecinam całą Tasmanię jadąc z Hobart aż do Queenstown i Strahan na zachodnim wybrzeżu. Niebo wciąż pochmurne, ale co tam... z cukru nie jestem.

Wciąż nie mogę przestać myśleć o wczorajszej rybnej uczcie, tak wiec zjeżdżam w New Norfolk przy pierwszej przydrożnej tawernie i zamawiam rybę dnia. Dziś padło na rekina...

Słynny monolog z pewnego polskiego filmu "...w życiu trzeba być rekinem, albo zjedzą Cię inne rekiny..." nie sprawdził się w przypadku koleżki na moim talerzu.

Został pożarty przez Koguta.

Po wyśmienitym posiłku wskakuję z powrotem na szosę przecinającą kilka parków narodowych, takich jak Walls of Jerusalem National Park, Franklin-Gordon National Park oraz Cradle Mountain - Lake Clair National Park. Roślinność oraz sceneria jak również ukształtowanie terenu zmieniają się cały czas, a co za tym idzie również pogoda.

Od słonecznych dolin po okryte chmurami i mgłą góry. Raz po raz trzeba dostosowywać skafander do warunków atmosferycznych i temperatury.

Tubylcy niejednokrotnie ostrzegali mnie przed szybkimi, wręcz błyskawicznymi zmianami pogody w Tasmanii. Dziś przekonałem się na własnej skórze, że wcale nie żartowali.

Mimo częstych zmian krajobrazu wszystkie leśne rejony parków łączyła jedna wspólna cecha, a mianowicie mocny, ale zarazem bardzo przyjemny zapach. Nie potrafiłem go jednak zidentyfikować. Przez całą drogę odnosiłem wrażenie, że ktoś w pobliżu pali jakieś zapachowe kadzidełka.

Co jakiś czas na przydrożnych polanach można było zaobserwować białe blokowiska uli.

Podobno to dzikie pszczoły, ale moim skromnym zdaniem jak na dzikie pszczoły bardzo dobrze znały się na stolarce...

Generalnie dzikiej zwierzyny dziś na drodze widać nie było... Do czasu.

Myślałem, że już nic mnie tutaj nie zdziwi, a tu masz babo placek! Ostre hamowanie... uff, udało się... na drodze stoi i patrzy na mnie stado zdobnych w biel, czerń i czerwień dzikich kogutów.

Siedem kogutów i ani jednej kury. Widocznie załatwiali jakieś męskie i prawdopodobnie nie do końca legalne interesy, bo wszyscy jak jeden mąż rzucili się do ucieczki.

Zanim zdążyłem sięgnąć po aparat nikogo już nie było, tak więc materiał dowodowy z tego zajścia nie istnieje...

Zbliżał się wieczór, a teren robił się coraz bardziej górzysty. W końcu w dolinie pośród wijących się serpentyn pojawiła się górnicza osada Queenstown.

Miejscowość wyglądała na opustoszałą, a budynki jakby wyrwane z innej epoki.

Całe miasteczko generalnie wyglądało jakby z innej bajki... Odnosiło się wrażenie, że prawdziwa nazwa tej osady to Ghost Town, a nie Queesstown.

Na szczęście udało mi się zatankować i pognałem dalej na zachód w kierunku Strahan, gdzie "za górami, za lasami" miałem spędzić ostatnią noc na tej odizolowanej od świata wyspie. Queenstown opuściłem w promieniach zachodzącego słońca, które kolorowo rozświetliło górski nieboskłon.

Do Strahan dotarłem tuż przed zmrokiem, spóźniłem się jednak o całą minutę gdyż sklep monopolowy właśnie został zamknięty, a piwko po całodziennej jeździe motocyklem byłoby przyjemną kulminacją pobytu w Tasmanii

Generalnie na wyspie żyje bardzo mała populacja i życie nocne raczej tutaj nie istnieje, a wszystkie sklepy zamykają około 8-mej wieczorem.

Jeśli nie udało się zrobić zakupów w ciągu dnia, w tym przypadku dnia spędzonego w dżungli, to niestety szach-mat. 

Na szczęście smażalnia ryb nad przystanią była jeszcze otwarta. Zamówiłem rybę, którą miejscowi nazywają "chicken". Ryba bardzo smaczna, jednak zaświadczam! Była to ryba, a nie kurczak jak sugerowałaby to nazwa. 

Mimo, iż sklep monopolowy, a raczej butelkowy, jeśli przetłumaczyć dosłownie tutejszą nazwę "bottleshop", był już zamknięty, dobrzy ludzie w smażalni wskazali mi drogę do jedynego miejscowego baru, gdzie jeszcze przez pół godziny będzie szansa kupić piwko.

Bar znalazłem bez trudu, zaopatrzyłem się w kilka butelek, które karczmarz zapakował w reklamówkę tłumacząc mi jednocześnie, że tak naprawdę nie wolno mu sprzedawać na wynos o tej porze i jeśli Policja mnie zatrzyma i zapyta, co mam w reklamówce, mam odpowiedzieć: "króliki" – podobno jedyny policjant w tym mało zaludnionym rejonie wie o co chodzi...

Skoro na rybę mówimy tutaj kurczak, a na piwo króliki, postanowiłem nie zagłębiać się w głębsze rozmyślania i przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego, po raz kolejny przyznając sam przed sobą, że nic z tego nie rozumiem.

Dziś ostatnia noc na wyspie. Żal będzie opuszczać krainę dziwnych stworzeń i obyczajów, jaką bez wątpienia jest ten specyficzny zakątek świata. 

Nadszedł ostatni dzień w Tasmanii. Czas ruszać w stronę portu. Droga prowadzi co prawda przez kilka parków, więc na brak widoków nie można będzie narzekać, niemniej ostatni dzień napawa smutkiem. Jadąc delektuję się widokami, starając napatrzeć się niejako na zapas.

Generalnie dziś nie przejmuję się niczym, nie trzaskam zbyt wielu zdjęć, nie liczę nawet kilometrów. Po prostu czysty umysł i czysta przyjemność z jazdy przez ten tropikalny las deszczowy.

Jednym słowem totalny relaks.

W międzyczasie zahaczam o górniczą miejscowość Rosebery, gdzie na ząb wrzucam obiad. Dziś dla odmiany... znów ryba...

Do portu docieram stosunkowo wcześnie zajmując przyzwoite miejsce w kolejce na prom. Okazuje się, że nie ma to jednak większego znaczenia, gdyż przed samym załadunkiem wszystkie motocykle i tak zostaną zgrupowane w jednym miejscu, aby można je było załadować za jednym zamachem.

Ma to sens, gdyż motocykle mają wydzieloną swoją część ładowni. Dzięki takiemu manewrowi załadunek przebiega dosyć sprawnie i w rezultacie motocykle szybko lądują na statku. Teraz czas na posiłek, ugaszenie pragnienia i zasłużony odpoczynek. Po wyjściu z portu fale szybko ukołysały mnie do snu.

Pobudka o piątej rano. Statek już przybił do portu.

Szybki prysznic i rozładunek. Jestem już na lądzie, mimo iż słońce jeszcze nie wstało. 

W ciemnościach ruszam na zachód, aby następnie w blasku wschodzącego słońca opuścić Melbourne, kierując się w stronę widokowej, biegnącej nad oceanem trasy Great Ocean Road.

Około 9tej siedzę już przy kawie w kolejnym mieście przyjemnie gawędząc z Beatą, tutejszą polską motocyklistką. Za kilka dni planujemy spotkać się w większym gronie tutejszych polskich bikerów.

Po kawie czas ruszać dalej. Powoli kieruję się wąskimi lokalnymi dróżkami w stronę trasy widokowej.

Nad oceanem wiatr trochę miota motocyklem. Słońce raz po raz przebija się przez chmury.

Postanawiam wejść na opustoszałą plażę i nacieszyć się widokami.

Może przy okazji opalę też nieco skórę, choć ze skóry mam tylko kamizelkę i buty.

Drogą Great Ocean Road jadę cały dzień, oglądając spektakularne widoki. Ocean mieni się odcieniami głębokiego błękitu, a plaże i skały wyłaniające się z wody zapierają dech w piersiach. No i te serpentyny... Trajektoria drogi wymusza wręcz jazdę zygzakiem, momentami przypomina jeden wielki slalom, brak tylko pachołków i chorągiewek... Po prostu motocyklowy raj.

Jak to się mówi "facet musi zjeść", więc przyszła pora poszukać jadła i napoju. Zjechałem z trasy w turystycznym miasteczku Lorne, gdzie zasiadłszy pod parasolką na zewnątrz restauracji zamówiłem posiłek. Zgadnijcie, co dziś na obiad... Tak, nie pomyliliście się... ryba.

Podczas gdy oddawałem się obżarstwu, kątem oka zauważyłem jakby orła cień.

Co prawda biały, ale to nie orzeł, to dwie wielkie papugi kakadu wylądowały na barierce przy stolikach, poskrzeczały, pozwoliły pogłaskać się najbliżej siedzącym gościom i ruszyły dalej w drogę.

Postanowiłem wziąć z nich przykład. Jeszcze tylko małe zakupy i lecę. Muszę przyznać, że długo czekałem na ten moment, aż w końcu w tutejszym sklepie udało mi się znaleźć kapelusz, którego nie powstydziłby się żaden zdobywca Australii.

Co prawda nie zerwałem go własnoręcznie krokodylowi z głowy, ale cóż, nikt nie jest doskonały. Nic to, ruszam slalomem w kierunku noclegu pozdrawiając nadjeżdżających co chwilę z naprzeciwka motocyklistów.

Lewa w górę! Swoją drogą dziwne to uczucie, gdy lewa znajduje się po stronie pobocza...

W miarę jak przemieszczam się bardziej na zachód wzmaga się wiatr. Pogarsza się również jakość nawierzchni. Fałdy na drodze oraz wicher miotają motocyklem niczym okrętem podczas asfaltowego sztormu. Na koniec jeszcze się rozpadało. Woda na pokładzie! 

Czas zwijać żagle. Dziś spędzam noc nad zatoką w Apollo Bay, miejscowości, która swego czasu była świadkiem jednej z największych katastrof morskich, jakie widziało wybrzeże Australii. W 1932 roku na oczach całego miasteczka zatonął tutaj statek parowy Casino. Jego kotwica, niemy świadek tej tragedii, znajduje się dziś w centrum przed budynkiem miejscowej poczty.

Kolejnego poranka budzi mnie śpiew, a raczej skrzek papug i innego ptactwa dobiegający przez osłonięte jedynie siatką okno. Szybko wyruszam, ale zaraz zatrzymuję się w miasteczku na solidne śniadanie. Dziś uderzam na spotkanie misiów koala, więc zjeść muszę jak niedźwiedź. Gdyby przypadkiem miśki rzuciły się na mnie z zamiarem pożarcia, lepiej żebym był tłusty i pożywny...

Na pierwszy ogień idzie Great Otway National Park. Zjeżdżam z asfaltu w wysoki las w poszukiwaniu roślinożernych miśków. Niestety jedyny okaz, jaki udaje mi się wypatrzeć znajduje się na znaku ostrzegawczym i ma dorysowane markerem nietoperze skrzydła i rogi.

Wracam na Great Ocean Road i ruszam dalej na zachód w kierunku Port Campbell. Pogoda zmienia się na niekorzyść i zaczyna lekko padać. Ale na szczęście to tylko przelotne opady i po chwili słońce wraca w pełnej okazałości. W jego promieniach znajduję nieoznaczoną na mapie traskę off road, w którą zapuszczam się bez chwili wahania.

Dziury, wertepy, dzika roślinność wpychająca się niemal pod koła, jednym słowem czad. Najlepszy off, jaki do tej pory udało mi się tu znaleźć. Szkoda, że tylko kilkanaście kilometrów, ale opłacało się. Trasa zaprowadziła mnie do ciekawego zakątka parku Otway, którego próżno szukać w przewodnikach.

Przy okazji przejechałem również przez opustoszałe pastwisko, które zdecydowanie zasługiwało na miano gęstego pola minowego.

Przed Port Campbel odwiedziłem Dwunastu Apostołów, czyli dwanaście strzelistych formacji skalnych wystających z oceanu. Właściwie zostało już tylko jedenastu, gdyż jeden z nich, prawdopodobnie Judasz, w 2005 roku stwierdził, że ma tego wszystkiego dosyć i postanowił się zawalić.

Nazwa pozostała jednak bez zmian. Niestety i ja, podobnie jak dwunasty apostoł muszę pocałować ocean na dobranoc i pognać rumaka na północ, w głąb kontynentu, zwłaszcza, że większość dnia spędziłem na wyszukiwaniu ciekawych zakamarków i jeździe po wertepach, a do noclegowni jeszcze kawał drogi.

W miarę przemieszczania się w głąb lądu krajobraz pustoszeje, a lasy przemieniają się w pastwiska. Po minięciu kilku miasteczek decyduję się jechać na skróty, jak się później okazuje częściowo żwirowymi i polnymi drogami. Tu już nie ma domów ani farm. Kompletna pustka.

Jedynie tysiące owiec pasących się na bezgranicznie otwartej przestrzeni. Wiatr wieje niemiłosiernie na tym pustkowiu znów miotając motocyklem na wszystkie strony. Pojawiają się również pierwsze dzikie kangury, ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co zobaczę chwilę później, gdy wjadę do parku narodowego. Mimo, iż robi się późno, muszę jechać wolno.

Kangury skaczą niebezpiecznie blisko drogi. Wiele z nich nie miało szczęścia i leżą rozjechane przy poboczu. Za każdym razem, gdy zatrzymuję się, kangury od razu rzucają się do ucieczki i znikają w buszu. Zdecydowanie trudniej je podejść niż ich oswojonych kolegów w rezerwacie. 

Po dłuższej jeździe wśród dzikich leśnych stworów zbliżam się do Halls Gap, turystycznej wioski w samym środku parku, gdzie dziś przenocuję. Już prawie jestem na miejscu, gdy przy drodze dostrzegam znów coś dziwnego. Wydaje się trochę za duże na kangura...

Zatrzymuję się, a okazały struś odwraca się i przebiega mi drogę, po czym oddala się truchcikiem.

Docieram w końcu do wioski, a tu kolejny szok. Inwazja kangurów. Tutaj zwierzaki najwidoczniej przyzwyczaiły się do ludzkiej obecności, gdyż okupują całymi stadami podwórka, drogi oraz pobocza, nie zabrakło ich nawet na stacji benzynowej... generalnie są wszędzie.

Czas zameldować się do motelu i ruszyć w poszukiwaniu kolacji. Na szczęście jest tutaj całkiem przyzwoita knajpka, w której w końcu udaje mi się przełamać rybną passe. Wchłaniam baranie żeberka popijając je miejscowym browarkiem.

Po zmroku wracam piechotą do motelu, uważając żeby nie nadepnąć na jakiegoś węża, choć prawdopodobieństwo wypatrzenia czarnego węża tygrysiego na asfalcie w tych niemal kompletnych ciemnościach równe jest zeru. Dookoła słychać skaczące kangury, które odprowadzają mnie nie tylko wzrokiem.

Ostatni rzut oka na przepiękne gwiaździste niebo i nurkuję w głęboki sen. W Halls Gap spędzam dwie noce, jest więc okazja zdjąć kufry i pohasać nagim GS’em po łonie natury. 

Budzę się bez zbytniego pośpiechu, w końcu mam cały dzień na eksplorację parku. Zrzucam ładunek i lekkim motocyklem ruszam z kopyta. Dziś królują głównie żwir, piasek i glina, jeśli chodzi o nawierzchnie dróg przecinających góry porośnięte gęstym tropikalnym lasem.

Dopisuje też ptactwo, które pojawia się przede mną we wszystkich kolorach, jakie mogę sobie tylko wyobrazić. Na zróżnicowanie ptasich rozmiarów również nie mogę narzekać. 

Szczęśliwym trafem kilka minut po włączeniu kamery przed pędzącym motocyklem pojawiają się trzy strusie, które również uderzają z kopyta i salwują się ucieczką.

Następnie w czwórkę pokonujemy kolejne kilkaset metrów, strusie na przedzie bombardując szybkę mojego kasku żwirem wyrzucanym spod "racic" i ja tuż za nimi depcząc im po piętach.

W końcu strusie skręcają między drzewa pozbywając się motocyklowego ogona, a ja kontynuuję samotną jazdę. Od czasu do czasu lituje się nade mną jakiś dziki kangur przelotnie dotrzymując mi towarzystwa.

Wczesnym wieczorem wracam do wioski wyczerpany. Mimo, iż było dzisiaj dużo frajdy, czuję zmęczenie. Na miejscu znów witają mnie podskakujące zastępy kangurów. Kangury generalnie sprawiają wrażenie sympatycznych stworzeń. Co więcej, jak dowiedziałem się na dzisiejszej kolacji zdecydowanie dadzą się lubić. Delikatne filety z kangura rozpływały się wręcz w ustach, zwłaszcza w połączeniu z ostatnimi gatunkami tutejszego piwa, które jeszcze pozostały mi do zdegustowania. Jeszcze tylko rzut okiem na kolorowe ptactwo za oknem i przed jutrzejszym powrotem wcześnie uderzam w kimono.

Nastał ostatni dzień na motocyklu. Czas osiodłać GS'a, założyć kufry i odstawić maszynę do garażu. Do Melbourne wciąż zostało około 250 km. Ostatnia przejażdżka przed rozstaniem...

Jedzie się dosyć przyjemnie, mimo iż to ostatni dzień nie ma już nawet smutku. Jego miejsce zajmuje poczucie satysfakcji. To była dobra wyprawa. Jak do tej pory obyło się bez nieprzyjemnych incydentów. Wszystko przebiegło lepiej niż planowałem. No prawie wszystko...

Wciąż nie spotkałem misia koala. Ale i tu w końcu uśmiechnęło się do mnie szczęście. Zaraz po wyjechaniu z Halls Gap trafiłem na ogród zoologiczny. Co prawda to nie to samo, co spotkać niedźwiadka w dziczy, ale będzie musiało wystarczyć. Po wejściu do ogrodu szybko zlokalizowałem dostojnego miśka siedzącego na jednym z drzew.

Powolne, wręcz ospałe ruchy, poważna jakby wyciosana z kamienia mina oraz uszy w kształcie pióropusza powodowały, że siedzący na gałęzi jegomość nieodparcie przypominał indiańskiego wodza, który właśnie wypalił fajkę pokoju.

Zatem plan wykonany. Pogoda również zaczyna dawać mi do zrozumienia, że czas kończyć jazdę, gdyż przez większość drogi powrotnej pada. W przerwie między deszczem w kłębach dymu przejeżdżam jeszcze obok pożaru lasu.

Co prawda lato już się kończy, ale nie wszystkie, nierzadkie w tej części świata pożary, udało się jeszcze ugasić.

Do Melbourne dojeżdżam przemoczony. Wypożyczalnia już zamknięta, więc w deszczu przepakowuję się do swoich tobołków, wrzucam kluczyki od motoru do umówionej skrzynki na listy i zaczynam polowanie na taksówkę. Tu pojawia się problem. Po kilkunastu próbach dodzwonienia się na numer TAXI słyszę tylko szybki sygnał "zajęte" i telefon sam się rozłącza. A deszcz pada dalej. W końcu znajduję jakiś bar i proszę barmana o zamówienie taryfy, tłumacząc, że nie mogę się dodzwonić z mojej komórki. Barman patrzy na mnie z uśmiechem i mówi, że tutejszy system zamawiania taksówek jest automatyczny. Wystarczy wykręcić numer i komputer od razu wysyła lokalizację do najbliżej znajdującej się w danym momencie taksówki. Nic więc dziwnego, że na widok mojego numeru telefonu komputer, nie chcąc wysyłać taksówki na inny kontynent, po prostu się rozłączał.

W końcu szczęśliwie dotarłem do hostelu, tylko po to, aby dowiedzieć się, że mimo rezerwacji nie ma dla mnie pokoju. Okazuje się, że dzisiaj zaczęło się w Melbourne Grand Prix Formuły 1 i hostel jest przepełniony. Nie zostałem jednak na lodzie. W ramach rekompensaty dostałem darmową pryczę w czteroosobowej celi i sześciopak piwa. Jakoś to będzie...

Szybka przebiórka w suche ciuchy i lecę na miasto. W polskiej pizzerii spotykam się dziś z kilkoma polskimi motocyklistami z Melbourne. W doborowym towarzystwie spędzam przyjemnie czas popijając polskie piwo i konwersując na motocyklowe tematy. Między innymi jest tu Kuba Ciechanowski, który wraz ze swoim partnerem z Polski, Darkiem Oskrobą zjeździli na motocyklach kawał świata. Opowieści o jego wyprawach wysłuchuję z wypiekami na twarzy. Niestety czas szybko płynie przy miłej pogawędce. Pora pożegnać ekipę i wracać do mojego kompleksu więziennego. Trzeba przyznać, że hostel jest to niemały. 11 pięter, w tym jedno z nich w całości przeznaczone na bar i klub nocny. Nie muszę chyba dodawać, że taka konfiguracja nie przeszkadzała mi zbytnio. Zasiadłem w klubie delektując się tutejszym cydrem, i rozmyślając o jutrzejszym wylocie. O 21-szej rozpoczęła się dyskoteka. Jak łatwo zgadnąć przy głośnej i niekoniecznie mojej ulubionej muzyce, coraz trudniej zbierałem myśli. W końcu zdecydowałem zakończyć posiedzenie i zażyć nieco snu przed jutrzejszą wczesną pobudką. Po dotarciu do pokoju zastałem dwie niewiasty manipulujące przy zamku. Okazało się, że ich rezerwacja również nie wypaliła i zostały dooptowane do naszego kilkuosobowego pokoju. Rozpracowałem zatem z dwiema Brytyjkami sześciopak, który wciąż jeszcze zalegał nietknięty na mojej pryczy, po czym podjąłem próbę zaśnięcia. Nie było to jednak łatwe, gdyż cały wieżowiec dudnił muzyką z pierwszego piętra, gdzie do piątej rano trwała impreza. Nie wiem skąd dobiegały równie gromkie śpiewy. Jedno jest pewne, zabawa trwała w najlepsze aż do rana. W końcu muzyka ucichła, a ja zamiast w końcu zasnąć musiałem zbierać się na lotnisko.

Droga powrotna 

W samolocie przywitała mnie miła i znajoma chińska muzyka. Równie miła chińska obsługa w kusych spódniczkach dbała o komfort pasażerów. Cały lot zleciał mi szybko na oglądaniu filmów. Dziesięć godzin prysnęło jak z bicza strzelił chińska rakieta w końcu wylądowała w Szanghaju. Formalności wizowe poszły sprawnie i szybko znalazłem się na zewnątrz. Tłum oczekujących dziwnie mi się jednak przyglądał. Wszędzie już tylko chińskie napisy. Pierwsze wrażenie: kosmos... znów wylądowałem na innej planecie.

Oczywiście z lotniska zgarnia mnie lewa taksówka polująca na turystów i miła pani wiezie mnie przez 50 kilosów do mojego hostelu. Po godzinie docieram na miejsce. Robię szybki rekonesans. Jak zwykle mapy google przychodzą z pomocą. Co prawda jest już 22-ga, ale noc jeszcze młoda. Mimo zmęczenia planuję uderzyć w miasto. Szybki prysznic i szybka drzemka. Niestety nie doceniłem mojego zmęczenia. Szybka drzemka przerodziła się w głęboki sen skutecznie krzyżując moje wieczorne plany.

Na szczęście jednak znów okazało się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki takiemu, wydawałoby się na pozór niekorzystnemu biegowi wydarzeń, następnego poranka wypoczęty wcześnie rozpocząłem manewry. Myślą przewodnią mojego dzisiejszego planu miała być głównie kulinarna eksploracja chińskiego łańcucha pokarmowego... czyli co tutaj się je i z czym to się je. Zobaczenie miasta oczywiście zawsze jest nieodłącznym elementem takiej eskapady.

Jak powszechnie wiadomo śniadanie, wśród zdecydowanej wiekszości populacji uchodzi za najważniejszy posiłek w ciągu dnia. Nic więc dziwnego, że zaraz po wejściu do recepcji moją uwagę zwrócił znak z napisem „breakfast” i strzałką skierowaną do baru na dachu hostelu.

Na myśl o chińskim śniadaniu popędziłem schodami w kierunku przeciwnym do grawitacji. Jakież było moje rozczarowanie, gdy w jadłospisie znajdowały sie jedynie tosty z dżemem... Cóż, nie zrażając sie tym drobnym niepowodzeniem schrupałem to, co się dało i postanowiłem uderzyć na miasto.

Ponieważ znajdowałem się blisko centrum ruszyłem spacerkiem przed siebie. Początkowo spacer wydawał się dobrym pomysłem, aż do momentu, gdy postanowiłem przejść na drugą stronę ulicy.

Zielone światło dla pieszych oznacza zwykle, że można wejść na pasy... po tym jak cudem uszedłem z życiem dotarło do mnie, że nic bardziej mylnego.

Im bardziej przyglądam się totalnemu chaosowi panującemu na drodze stopniowo uprzytamniam sobie, że pieszy nie ma tutaj żadnego pierwszeństwa, nawet gdy zielone światło świeci mu prosto w facjatę. Zdecydowanie w ruchu drogowym panuje tutaj hierarchia od największego do najmniejszego, czyli najpierw samochody, potem skutery i rowery, a na samym końcu czmychają piesi chińczycy i trzeba przyznać, że powodowani troską o swe życie czmychają dosyć żwawo.

Mając świadomość, że każdy kolejny krok może być moim ostatnim, przemieszczam się wolno do znajdującej sie wśród nowoczesnych wieżowców i kontrastującej z nimi starszej niż samo miasto buddyjskiej świątyni Jing’an. Świątynia jest dosyć pokaźnych rozmiarów, a ociekające złotem rzeźby bóstw oraz zdobienia sugerują, że tutejsi mnisi bynajmniej do ubogich nie należą.

Obserwując miejscowe zwyczaje oraz obrzędy zwiedzam kolejne kondygnacje balkonów i tarasów podziwiając kunszt tradycyjnej chińskiej architektury sakralnej.

Raz po raz napotykam mnichów jednak opieram się pokusie robienia im zdjęć mając świadomość, iż każdy z nich jest prawdopodobnie mistrzem Kung-Fu i lepiej ich nie drażnić. 

Mnisi jednak okazują się zaciekawieni moją skromną osobą bardziej niż ja nimi i proszą o pamiątkowe zdjęcia ze mną. Nie wypadało odmówić.

Okazuje się, że wśród wieżowców ukryty jest również poprzecinany strumykami, kładkami i tarasami urokliwy park z mnóstwem kwiatów oraz kwitnących drzew. Raz po raz napotykam w nim grupy ludzi ćwiczące Tai Chi oraz tradycyjne chińskie tańce z wachlarzami.

Kolejna grupa, jaką napotykam rozbraja mnie jednak całkowicie. Wśród tłumu gapiów, kilkanaście starszych kobiet ustawionych w szeregi jak na lekcji karate, oraz przy dźwiękach płynących z przenośnego odtwarzacza tańczy Oppa Gangnam Style.

Po krótkiej konsternacji stwierdzam, że na mnie już chyba czas. Zwłaszcza, że mój pierwotny plan poszukiwania chińskiego jedzenia wciąż daleki jest od realizacji.

Ruszam więc dalej i wchodzę do pierwszej dobrze wyglądającej restauracji. Zasiadam zadowolony.

W końcu zakosztuję prawdziwej chińskiej kuchni. Zaglądam w jadłospis... i znów pudło.

Restauracja serwuje potrawy indonezyjskie. Już mam wychodzić, gdy uwagę moją przykuwa ostatnia pozycja w menu. Wiele o niej słyszałem, jednak nigdy nie udało mi się jej dorwać. Aż do tej chwili. Wywodząca się z Indonezji kawa Kopi Luwak uchodzi za najdroższą i najtrudniejszą do zdobycia kawę świata.

Jej ziarenka zbierane są z odchodów zwierzaka zwanego łaskunem, a następnie myte i prażone.

Łaskun zna się podobno na kawie jak mało kto i jako doskonały fachowiec wybiera tylko najlepsze i najbardziej wartościowe ziarenka. Cóż, takiej okazji nie wolno mi przepuścić.

Czas na kawę i strawę. Kawa okazała się niestety dosyć jałowa w smaku, można by wręcz zaryzykować stwierdzenie, że cały smak został już gdzieś po drodze wyssany.

Niemniej kuchnia indonezyjska palce lizać. Już z pełnym brzuchem ruszam dalej.

Zdecydowałem się w końcu skorzystać z komunikacji miejskiej gdyż kolejny punkt mojego planu znajduje się nieco poza pieszym zasięgiem. Trzeba przyznać, że jazda chińskim metrem to dopiero jest jazda.

Niemniej ostatecznie udało mi się okiełznać i tego wierzchowca i w końcu dotarłem tam gdzie ja chciałem, czyli do Harley’s Bar – jedynej knajpy motocyklowej w Szanghaju, jaką udało mi się namierzyć.

 

Mimo chłodnego poranka popołudnie okazało się ciepłe i słoneczne, zatem warunki idealne, aby zakosztować miejscowego piwerka, które nawiasem mówiąc smakuje niczego sobie. W drodze powrotnej wdepnąłem jeszcze do pospolitej lokalnej jadłodajni na wielką michę zupy z makaronem i udałem się na spoczynek.

Misja poszukiwania chińskiego jadła w końcu zakończyła się powodzeniem.

Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, tak więc i moja podróż powoli dobiega końca.

Budzę się wcześnie i udaję się na dach hostelu aby po raz ostatni rzucić okiem na panoramę miasta. Dziś niestety muszę pożegnać Chiny.

Przede mną długi lot do domu. Moja dzisiejsza doba z powodu różnicy czasu potrwa aż 36 godzin. To kupa czasu wiec trzeba się dobrze najeść.

Pod tym pretekstem przed startem obżeram się jeszcze w lotniskowej restauracji. Szkoda, że nie mam większego żołądka...

Mam tylko nadzieję, że samolot zdoła mnie udźwignąć i oderwać sie od ziemi.

Lot jest długi i wydaje ciągnąć się w nieskończoność. Mimo wielkiej próby, na jaką wystawiona zostaje przez chińskich współpasażerów moja cierpliwość, po piętnastu godzinach ląduje w Nowym Jorku, wciąż będąc w pełni władz umysłowych.

Znów wszystko zakończyło się szczęśliwie. Czas wracać do rzeczywistości.

Grzegorz Kogut

 

Relacja video Australia 2013 

 

 

Relacja video Tasmania 2013 

 

Kategoria: Podróże > Podróże Eagle Knights

Data publikacji: 2015-10-07

Baner
Ogłoszenia/classifieds
Ogłoszenia Zobacz ogłoszenia >>
Baner
Baner
Baner
Baner
Plus Festiwal

Podoba Ci się nasza strona?
Polub nasz profil na Facebooku.