PLUS

Baner

Wędkowanie w Kostaryce

Wędkowanie w Kostaryce

W błękitnej i krystalicznie czystej wodzie Pacyfiku na wędkarzy czekają setki ryb, między innymi blackfin tuna, yellowfin tuna i bonita.

Są takie wyprawy wędkarskie, które załatwia się jedną rozmową czy też dwoma telefonami, dosłownie z dnia na dzień, a które mogą być niezrealizowane tylko przez złe warunki pogodowe lub braku wymaganej ilości wędkarzy na party boat (łódka wędkarska zabierająca nawet do 50-ciu wędkarzy). Szczególnie w okresie zimowym, kiedy to wielu wędkarzy, ceniąc sobie bardziej ciepełko, aniżeli zimne wiatry nad wzburzonym nieco oceanem, zamienia wędkę na... przycisk zmiany kanałów w TV. Ale niektóre wyprawy należy organizować z wyprzedzeniem, zwłaszcza te zagraniczne, kiedy trzeba wcześniej zarezerwować bilety, noclegi i łódki, aby nie zostać na tak zwanym „lodzie” z marzeniami o niespełnionej wyprawie. Największym problemem w organizowaniu wszelkich wędkarskich wypadów, mam zazwyczaj z samymi uczestnikami, którzy zgłaszają swój udział po kilkakrotnym nieraz przypominaniu, choć jak zawsze na początku – jadą......wszyscy.

A wyprawa do Kostaryki na... taaakie ryby, wymagała szybkich decyzji, wielu telefonów, zdobycia niezbędnych i szczegółowych informacji. A zaczęło się jak zazwyczaj od Wojtka Palczewskiego, który już dwa lata przed wyjazdem, przy każdej nadarzającej się okazji nadmieniał mimochodem o swoich marzeniach wyjazdu do Kostaryki na duże ryby. Wiadomość ta niby przypadkiem, skierowana była do naszych życiowych wybranek, aby ich stopniowo oswoić z tym zamiarem, choć nie wspominaliśmy na razie o kosztach, aby nasza wyprawa nie legła w gruzach zanim się jeszcze zaczęła czyli – była zablokowana przez nasze panie. A panie reagowały różnie, ale ku mojemu zdziwieniu – bardzo pozytywnie. Żona Wojtka i Józka, przyzwyczajone przez długie lata do naszego „świra” co do wędkowania, zaakceptowały ten wyjazd „bez walki”. Tak więc na liście wyjazdowej od samego początku (od maja 2010 roku) był Wojtek Palczewski, Tadeusz Kordowski, Józek Krek i Józef Kołodziej. Po nieco dłuższej dyskusji z Edytą, parę tygodni później dołącza jej mąż - Konrad Kołodziej. Pod koniec lipca podczas towarzyskiego spotkania znajomych w naszym domu, zachęcam ponownie Witolda Pawlika do przyłączenia się do tego wyjazdu. Witold próbuje argumentować, że z powodu „tysiąca” różnych powodów, nie może z nami jechać. Przypadkowo przysłuchiwała się tej rozmowie jego żona - Marysia i ku mojemu zdziwieniu to ona zmusiła niejako Witolda do wpisania się na listę uczestników, która po tym fakcie została praktycznie zamknięta.

Pozostaje nam teraz tylko zająć się całą organizacją wyjazdu, który wspólnie ustalamy na koniec stycznia 2011 roku. Dlaczego akurat wtedy? Do dzisiaj nie wiem, dlaczego akurat ten termin wyznaczyliśmy na nasz wyjazd. Chyba ktoś z uczestników zasugerował, iż wtedy jest tam lato i nie ma pory deszczowej. Jak się potem okazało, pory deszczowej tam wtedy nie było ale o tym... później. Ponieważ nikt z nas przedtem nie był w Kostaryce, więc mając blade pojęcie o tym kraju, wyszukujemy trochę informacji na internecie i sprawdzamy połączenia lotnicze, a szczególnie ceny biletów. W tym momencie bilet do San Jose (stolica Kostaryki) już można było kupić za $433 a do Liberia (port na zachodnim wybrzeżu Kostaryki) za $650. Odkładamy ich kupno na później licząc na to, że będą tańsze. Niestety, okazało się to złą decyzją.

Jednocześnie zastanawiamy się, do której miejscowości jechać tak, aby być blisko dobrych łowisk. Przypadek nam trochę pomógł gdyż okazało się, że sąsiadem Konrada jest Ken Short, który prowadzi biznes w Kostaryce (na jej zachodnim wybrzeżu) i przebywa w tym kraju przez większą część roku. Wszakże nie jest on wędkarzem, ale mimo to może nam wiele doradzić. Za jego namową decydujemy się na małą miejscowość Playa Hermosa (co oznacza – Piękna Plaża), która położona jest nad brzegiem Pacyfiku nad zatoką Papagayo w prowincji Guanacaste, pomiędzy Playa Coco i Playa Panama. Od lotniska oddalona jest o 36 km - 30 minut jazdy samochodem po kiepskich nieco drogach. Ken, załatwia nam też rezerwację domku swojego znajomego za $750 na tydzień od wszystkich uczestników, co jest bardzo dobrą ceną w porównaniu z bazą hotelową i innymi domkami w tej miejscowości, ale tylko dlatego, że dwóch uczestników będzie musiała spać na dmuchanym materacu, a jeden na niezbyt wygodnej sofie. Mimo to zgadzamy się na takie rozwiązanie bazy noclegowej.  

Teraz pozostaje nam załatwić bilety lotnicze i zarezerwować łódki na cały tydzień. Jest dopiero sierpień ale decydujemy się je wykupić nie zwlekając dłużej, gdyż już w tym momencie (11-ty sierpień), ceny biletów znowu zdrożały i trzeba za nie zapłacić do miejscowości Liberia, po $727,30 od osoby. A jeszcze dwa dni temu były o ponad $20 tańsze. No cóż, za gapowe się płaci. Decydujemy się na lot non-stop do Liberii mimo, że do San Jose są one znacznie tańsze. Ale z San Jose podróż do naszego miejsca pobytu w Kostaryce (Playa Hermosa) wymagałaby około 4-ech godzin jazdy. Biorąc pod uwagę koszty transportu i stratę czasu, odrzuciliśmy tą opcję bez zbędnej dyskusji. Tuż przed kupnem biletów dołącza do nas jeszcze jeden znakomity wędkarz - Tadeusz Młynarski. Właściciel domku w Kostaryce zgadza się na dołączenie jeszcze jednego uczestnika za dopłatą $150. No cóż, nic nie ma za darmo.   

Wykupując 6 biletów (Konrad wykupuje osobno, korzystając ze zniżki dla frequent flyer) przez internet nie dokonałem rezerwacji miejsc na drogę powrotną, na co zwrócił mi uwagę po paru dniach – Witold. Roberto - agent linii lotniczych Continental, telefonicznie zapewnił mnie iż wszyscy będą mieli miejsca mimo, że w tej chwili może nam zarezerwować powrotne miejsca tylko dla 5-ciu osób. Na planie samolotu reszta miejsc była zajęta, za wyjątkiem tych o wyższym standardzie (większa odległość między fotelami), za które należało dopłacić ekstra kilkadziesiąt dolarów. Witold po paru dniach, chcąc mieć pewność powrotu razem w grupie, wykupuje jedno z tych miejsc.

Teraz gdy już mamy sprawę biletów załatwioną, pozostaje nam zająć się rezerwacją łódek na poszczególne dni wędkowania. Planujemy wędkować pięć dni, a w jednym dniu wybrać się na wycieczkę na najbliższy wulkan. Wulkany są w tym kraju jedną z największych atrakcji. I znowu kolejne informacje - tym razem o łódkach, które możemy łatwo wyszukać w internecie. Choć jak życie potem zweryfikowało te dane to okazało się, że nie wszystkie informacje podane były zgodnie z rzeczywistością, a wielu właścicieli łódek nie ma swojej strony internetowej. A niektóre ceny wynajęcia charter boat (typowa wędkarska łódka na 4 – 6 osób) na cały dzień, lekko nas zszokowały mimo, że już wiele razy wynajmowaliśmy je poprzednio w rożnych państwach. Z oczywistych względów nie dzielimy się tą wiadomością z naszymi towarzyszkami życia, aby im nie psuć nastroju przed pójściem na zakupy do... JC Penny. Choć wątpię czy byłby to wystarczający argument, aby to one ograniczyły zakupy ratując w ten sposób budżet domowy - no bo przecież my na ryby musimy jechać!

Mimo to odkładamy rezerwację łódek na miejscu, gdyż jak słusznie przewidzieliśmy, wobec słabego ruchu turystycznego i lokalnej konkurencji, taniej będzie wynająć je właśnie tam. A ponadto będziemy mieli możliwość obejrzenia ich przed wypłynięciem na ocean. Wiedząc jednak, że po przylocie w sobotę nie będziemy mieli możliwości załatwienia łódki na następny dzień, czynimy jeden wyjątek i przy pomocy Kena, rezerwujemy jeszcze przed wyjazdem jedną łódkę na cały dzień na niedzielę. Jej kapitan (Jose Corrado - nie mówi po angielsku) zapewniał, że jest absolutnie przygotowany na całodzienny rejs. Niestety, rzeczywistość okazała się zupełnie inna co absolutnie nie było winą Kena, gdyż on uprzedzał nas wcześniej, iż nie jest wędkarzem i nie ma właściwego rozeznania. To na nasze nalegania Ken (zna dobrze hiszpański) zarezerwował nam pod koniec grudnia tą łódkę zgodnie z naszymi wymaganiami – na cały dzień i na 7 osób. Stosunkowo tanio bo $400 za cały dzień na wędkowanie (inshore) w zatoce Papagayo. Na naszą prośbę, 20 grudnia dostajemy pocztą elektroniczną od kapitana Jose Corrado, zdjęcia tej łódki (ELIA) oraz zdjęcia ryb złowionych na jego rejsach. No cóż, ryby prezentowały się wspaniale ale widok łódki niezbyt nas zachwycił. Na odwołanie rezerwacji było już jednak za późno.  

Pozostała nam tylko jeszcze jedna drobna sprawa do załatwienia, a mianowicie transport z i na lotnisko w Liberia Airport. Pomógł nam w tym także Ken wysyłając nam link do biura turystycznego J&C, gdzie rezerwujemy 14-go stycznia 2011 roku mikrobus ($90) podając dokładne dane naszego przyjazdu i wyjazdu na lotnisko. Powiedzenie – „nie ma róży bez kolców”, sprawdza się niestety w życiu codziennym bardzo często. Z reguły z powodu nie profesjonalności lub braku odpowiedzialności pracowników w agencjach. A później słyszymy to sakramentalne sorry lub apologize for mistake(!), które to słowa nieraz zabierają nam wiele czasu, nerwów a i pieniędzy, aby wszystko „wyprostować”. Dobrze, że 5 dni przed wylotem spojrzałem na wydrukowaną kopię umowy, gdzie biuro podróży potwierdza odebranie nas na lotnisku 23-go stycznia zamiast 22-go! Kolejny e-mail i po paru godzinach przychodzi sprostowanie – już z poprawną datą.    W trakcie załatwiania naszej podróży mieliśmy mały dylemat – czy będziemy mogli przywieźć nasze zwędkowane i zamrożone rybki do USA. W to, że je złowimy - nie wątpiliśmy raczej.

Problemem było ich przywiezienie tutaj jako, że każdy z nas wiedział, iż nie wolno wwozić przez granicę żywności do USA. Próbowaliśmy to wyjaśnić z Kenem, który w przysłanej odpowiedzi w listopadzie 2010 roku przez komputer (był wtedy w Kostaryce), napisał nam iż: fish (can be fresh, frozen, dried, smoked, canned, or cooked) if it is for your personal use, is generally admissible. So bring back your catch to share. Podał nam jednocześnie link do strony gdzie możemy to sprawdzić (https://help.cbp.gov/app/answers/detail/a_id/82). Jednocześnie, pytałem o to samo kolegę wędkarza – Janusza Bieleckiego, który wielokrotnie wędkował za granicą. On też dotarł do odpowiedniej agencji rządowej (Custom & Border Protection) otrzymując 6-go grudnia, podobną odpowiedź: Thank you for contacting the CBP Info Center. Fish is generally admissible to the U.S. Please be sure to declare it on the Customs Declaration form when you are returning to the U.S.

Teraz już wiedzieliśmy na 100%, iż nie spotkają nas jakiekolwiek restrykcje za wwiezienie zwędkowanych w Kostaryce ryb. Choć... nie wszyscy z moich kolegów uwierzyli w tą informację i nie zabrali ze sobą lodówek turystycznych, czego później bardzo żałowali.

Po pokonaniu tej „przeszkody” wyglądało na to, iż w połowie stycznia 2011 jesteśmy już absolutnie przygotowani do wyjazdu. Ale okazało się jednak, że trzeba było dokonać niewielkiej korekty, gdyż Wojtek, Józek i Tadeusz wynajęli jednak drugi domek na tym samym osiedlu (Hermosa Height), dochodząc do słusznego wniosku, iż w jednym byłoby nam zbyt ciasno, a ponadto nie byłoby wystarczającej ilości łóżek do spania. Tym razem była to już ostatnia przeszkoda na drodze do wyjazdu i pozostało nam tylko zapakowanie się i... obserwowanie pogody w rejonie lotniska Newark podczas tej długiej i śnieżnej zimy. Pogoda nam jednak dopisała i 22 stycznia 2011 roku z godzinnym opóźnieniem wylatujemy na to nasze wymarzone wędkowanie, aby po niespełna 5-cio godzinnym locie non-stop wylądować na Daniel Oduber International Airport w mieście Liberia.

Kostaryka powitała nas w to wczesne popołudnie atakiem gorącego powietrza i prażącym bardzo mocno słońcem, które nie znalazłszy żadnej chmurki na niebie bezlitośnie przygrzewało nas, ubranych jeszcze lekko na „zimowo”. I tak już było do końca naszego pobytu tutaj, gdyż trafiliśmy prawie w środek tutejszego lata. A pora deszczowa zaczyna się tutaj w maju, więc mogliśmy jechać jednak w kwietniu, kiedy temperatury są znacznie niższe. Ale jak wspomniałem na początku, nikt z nas o tym nie pomyślał. Po krótkiej odprawie wsiadamy do oczekującego na nas mikrobusu, którego kierowca wymachiwał nad głowami innych tabliczką z moim nazwiskiem.

Większość z nas była już poprzednio (niektórzy wielokrotnie) w rejonie krajów południowych i dlatego zetknięcie się z Kostaryką nie robiło na nich tak dużego wrażenia jak podczas pierwszego wyjazdu do tropików. A Kostaryka wita nas o tej porze gorącem, szaroburymi kolorami krzewów i trawy otrzymanymi w prezencie od codziennego bezlitosnego słońca. Tylko od czasu do czasu w tej szarej wyspie można było dostrzec zieleń rzadkich drzew, na których brylowały zręczne i wszędobylskie małpy kapucynki, które niekiedy bez obawy zaglądały do naszych domków.

Nasz mikrobus po zjeździe z głównej drogi prowadzącej do lotniska podskakiwał w kurzu na wybojach i obrzeżach lokalnych dróg, których stan techniczny pozostawiał wiele do życzenia. Malutkie sklepiki, zbite nieraz z resztek blachy i dykty (te przydrożne), skromne domki tej najbiedniejszej części ludności zaskoczyły mnie nieco, wiedząc iż Kostaryka jest państwem gdzie praktycznie nie istnieje bezrobocie i która sobie nieźle radzi w obliczu kryzysu ekonomicznego. Głównym dochodem ludności tego kraju to turystyka, choć jak się później okazało – w tym czasie mocno podupadła z powodu braku turystów. Puste hotele i mnóstwo domków z tabliczkami „for rent”, potwierdzały nasze spostrzeżenia.   

Już późnym popołudniem, po półgodzinnej jeździe z lotniska, docieramy do naszych domków usytuowanych w osiedlu o nazwie Hermosa Height. Wolno poruszający się ochroniarz osiedla, sprawdzający naszą rezerwację, pusty prawie mijany basen (mimo żaru lejącego się z nieba) i opustoszałe w 90% domki, potwierdzają wcześniejsze spostrzeżenia, że ruch turystyczny w tej części Kostaryki wyraźnie zamarł. Domki, o wysokim standardzie, położone na wzgórzu z którego roztaczał się ładny widok na okolice z majaczącym błękitem wód Oceanu Spokojnego (Pacyfiku), wyraźnie poprawił nam humory po spotkaniu z upałem i powietrzem nasączonym wilgocią. Zaskoczyło nas tylko to, iż wody Pacyfiku wydawały się być oddalone od naszego osiedla stosukowo daleko. Spodziewaliśmy się, że będziemy zakwaterowani tuż w sąsiedztwie plaży, co wyraźnie ułatwiłoby nam sprawę wędkowania.   

Ken, który przybył na nasze powitanie wyjaśnił nam, że do oceanu jest tylko 20-25 minut na piechotę, a wynajęcie domków bliżej wody kosztowałoby nas nawet dwu lub trzykrotnie drożej. Wiedząc, iż słońce w tropiku zapada wcześnie (około 6 pm) i bardzo szybko, odkładamy z tego powodu zapoznanie się z naszą plażą na jutro kiedy to czeka nas pierwszy dzień wędkowania, a zostawiając sobie na dzisiejszy wieczór podziwianie wspaniałych widoków i smak zimnego lokalnego piwa (Imperial). Przed końcem dnia zdążyliśmy jeszcze zrobić drobne zakupy żywnościowe, zostawiając sobie za poradą Kena ich generalny zakup w supermarkecie, po jutrzejszym wędkowaniu w pobliskiej miejscowości – Playas del Coco.   

Nazajutrz rano (6:30 am) stawiamy się na plaży Hermosa, gdzie oczekuje już na nas kapitan Jose Corrado ze swoim młodym pomocnikiem z... New Jersey i swoją łódką - Elia. Sprzętu wędkarskiego nie zabieraliśmy ze sobą do Kostaryki, gdyż tak jak wszędzie, to kapitan zapewnia go dla każdego wędkarza na charter boat. Ale w..... Kostaryce nie zawsze na każdej łódce, bo już przed wypłynięciem, po obejrzeniu sprzętu wędkarskiego wygląda, że nie wystarczy go dla wszystkich. Ale zapewnienie kapitana iż „todos is muy bien” (wszystko jest w porządku) uspakaja nas nieco.

Po wypłynięciu z plaży (łódka jest spychana na sam brzeg plaży skąd po załadowaniu się wędkarzy jest wypychana podczas silniejszej fali na wodę), kapitan kieruje się na prawo w kierunku długiej lecz wąskiej zatoki, wrzynającej się ostro w otaczający ją skalisty ląd, na końcu której widać mały lokalny port. Według nas, powinien kierować się bardziej w ocean (chociaż tą łódką byłoby to zbyt niebezpieczne), bo z naszego wędkarskiego doświadczenia doskonale wiemy, iż w takiej małej zatoce nie mamy szans na zwędkowanie dużych ryb. Nasze przewidywania sprawdziły się, ale nie przypuszczaliśmy iż czeka nas jeszcze więcej przykrych niespodzianek na dzisiejszym wędkowaniu. Kiedy dotarliśmy po godzinnym płynięciu na łowisko wyznaczone przez kapitana okazało się jednak, że na wędkowanie z dna (buttom fishing) połowa wędek raczej się nie nadawała bo były to wędki przeznaczone na troling z dużym kołowrotkiem morskim (multiplikator). A ponadto wędek nie wystarczyło dla wszystkich więc Tadeusz Młynarski wędkował... bez wędki i tylko na żyłkę nawiniętą na plastikową okrągłą szpulę!

Interwencja u kapitana nic nie dała, bo po prostu nie miał więcej wędek! Od czasu do czasu wyciągaliśmy małe ryby, które jak się okazało dwa dni później, inni kapitanowie używali jako przynęty na troling (wędkowanie przez ciągnięcie przynęty za płynącą łodzią). Trafiło się nam wyciągnąć także kilka red snapper, które jednak ze względu na swoją mizerną „posturę” wędrowały z powrotem do wody. Po paru godzinach wędkowania zaczynało brakować dobrych haczyków i... przynęty (małe kawałki pokrajanych sardynek), bo jeden pomocnik nie nadążał z ich krojeniem na tylu wędkarzy! Ponadto były one niezamrożone i łatwo spadały z haczyka przy najmniejszym skubaniu ryb.   

Kolejna interwencja u kapitana nic nie dała - „groch o ścianę”, bo kapitan siedział na dziobie łodzi wpatrzony ze stoickim spokojem gdzieś w horyzont i zrzucając całą odpowiedzialność na pomocnika. A do tego piekące słońce dolało przysłowiowej oliwy do ognia jako, że nie dla wszystkich wystarczyło miejsca w cieniu pod daszkiem. Wobec powyższego decydujemy się na skrócenie naszego dzisiejszego wędkowania o parę godzin, na co skwapliwie przystał kapitan Cerrado. Oczywiście było jasne dla nas wszystkich, że nigdy więcej na tej łodzi i nigdy z tym kapitanem!    Nieco sfrustrowani i źli poszliśmy w piekącym prosto w nas słońcu do domu. Droga powrotna była bardziej męcząca bo wspinała się cały czas pod górkę, a do tego ten upał, który zachęcał nas do schowania się w cieniu nielicznych drzew. No cóż, wędkarska droga nie zawsze „usłana jest różami”.

Interwencja u kapitana nic nie dała bo po prostu nie miał więcej wędek! Od czasu do czasu wyciągaliśmy małe ryby, które jak się okazało dwa dni później, inni kapitanowie używali jako przynęty na troling (wędkowanie przez ciągnięcie przynęty za płynącą łodzią). Trafiło się nam wyciągnąć także kilka red snapper, które jednak ze względu na swoją mizerną „posturę” wędrowały z powrotem do wody. Po paru godzinach wędkowania zaczynało brakować dobrych haczyków i... przynęty (małe kawałki pokrajanych sardynek) bo jeden pomocnik nie nadążał z ich krojeniem na tylu wędkarzy! Ponadto były one nie zamrożone i łatwo spadały z haczyka przy najmniejszym skubaniu ryb.

Kolejna interwencja u kapitana nic nie dała - „groch o ścianę”, bo kapitan siedział na dziobie łodzi wpatrzony ze stoickim spokojem gdzieś w horyzont i zrzucając całą odpowiedzialność na pomocnika. A do tego piekące słońce dolało przysłowiowej oliwy do ognia jako, że nie dla wszystkich wystarczyło miejsca w cieniu pod daszkiem. Wobec powyższego decydujemy się na skrócenie naszego dzisiejszego wędkowania o parę godzin, na co skwapliwie przystał kapitan Cerrado. Oczywiście było jasne dla nas wszystkich, że nigdy więcej na tej łodzi i nigdy z tym kapitanem! Nieco sfrustrowani i źli poszliśmy w piekącym prosto w nas słońcu do domu. Droga powrotna była bardziej męcząca, bo wspinała się cały czas pod górkę, a do tego ten upał, który zachęcał nas do schowania się w cieniu nielicznych drzew. No cóż, wędkarska droga nie zawsze „usłana jest różami”.

Po drodze mijamy ładne murowane wille (niektóre budowy zaczęte i zarośnięte chwastami) z których większość wstydliwie „chwaliła” się tabliczką – „se vende” (na sprzedaż), ale dumnie obnosiła się horrendalnymi jak na ten kraj cenami. Ot, skutek nierozważnego inwestowania w okresie boomu turystycznego, który jednak wysechł jak woda w maleńkim strumyku w okresie przedłużającej się suszy i zapewne nie wróci prędko do tętniącego rytmu z przed paru lat. Dopiero po przyjściu do domu uświadomiliśmy sobie, że nie zarezerwowaliśmy żadnej łódki na następny dzień. Postanawiamy powtórnie pójść na plażę ale dopiero po zrobieniu zakupów w Playas del Coco. Do tego małego miasteczka położonego nad następną zatoką na południe od Playa Hermosa dojeżdżamy mikrobusem (tym samym co z lotniska) za 15 minut po stromej i wąskiej drodze, której stan techniczny nie będę opisywał aby nie zniechęcić do przyjazdu tutaj innych wędkarzy.

Tutejsze miasteczka, są podobne do setek innych w tropiku. Jedna główna ulica, budząca się do wieczornego życia dopiero po popołudniowej sjeście, obdarza nas kurzem przejeżdżających samochodów, gwarem nielicznych turystów wymieszanym z zachętami niezbyt nachalnych sprzedawców i właścicieli licznych restauracyjek i barów. Kolorowa od sklepików, których towary wystawiane są na ulice i od kolorowo ubranych dziewczyn - niektóre z nich spojrzeniami dają do zrozumienia, że wszystko można tu kupić. Kwestią pozostaje tylko, kiedy i za ile – my nie kupujemy. Zresztą te dziewczyny i ich spojrzenia będą nam towarzyszyć podczas całego naszego pobytu, wszędzie i prawie w każdym miejscu – niekiedy za pośrednictwem ich dyskretnych „opiekunów”. Miasteczko z brudną plażą i jej okolicą oraz krótkim miejscem do spacerowania, po którym wałęsały się straszliwie wychudzone psy nie nastrajają nas do dalszego zwiedzania. Parę łódek zakotwiczonych nieco od brzegu nie daje nam możliwości ich obejrzenia ani żadnej szansy na rozmowę z ich właścicielami. Nieco rozczarowałem się tym widokiem, bo wydawało mi się, że jednak oblicze Kostaryki jest nieco ładniejsze i bogatsze od innych zaniedbanych państw w tropiku.

Zjadamy późny lunch w prymitywnym dosyć barze, karmiąc solidnie resztkami chudego kurczaka, błagalnie patrzącego w nasze oczy psa i po zrobieniu żywnościowych zakupów, wracamy już o zmierzchu do naszego domku. Zakup pamiątek pozostawiamy sobie na następną wizytę w tym miasteczku. Chwilę po przyjeździe idziemy powtórnie na naszą plażę, aby dokonać rezerwacji na jutrzejsze wędkowanie. Niestety, ale o tej porze możemy tylko popatrzeć na zakotwiczone na noc łódki bez możliwości rozmowy z ich właścicielami, bo najczęstszym i jedynym sposobem dotarcia do nich jest telefon lub internet, ale wtedy nie ma szansy na jej obejrzenie i trzeba zapłacić depozyt niejako w ciemno. Mając już jedno przykre doświadczenie po dzisiejszym wędkowaniu, nie chcemy powtórnie doświadczyć coś podobnego.   

W obliczu tej sytuacji, część kolegów skłania się do wynajęcia powtórnie łódki Corrado aby nie stracić wędkowania w następnym dniu, ale życie szybko wykreśliło tą opcję. Kapitan Cerrado nie reagował na telefony (widocznie „nie chciał” zarobić), a jego pomocnik był raczej w „szampańskim” nastroju i na pewno nie nadawał się na jutrzejszy rejs a przy tej pogodzie, może jeszcze dłużej. Spotkany przypadkowo współwłaściciel maleńkiej rodzinnej restauracji przy naszej plaży - Albano, radzi nam aby przyjść wcześnie rano to może on zdąży przygotować swoją łódkę, sprzęt wędkarski i rodzinną załogę na wędkowanie.

Część z nas niezbyt wierzy jego zapewnieniom, ale Wojtek Palczewski, Tadeusz Kordowski i Józek Krek zdecydowali się na tą propozycję. Reszta z nas postanowiła zapisać się na wycieczkę – spływ łodzią po rzece i wizyta w parku przyrodniczym. Koledzy mieli racje, bo kiedy wrócili z wędkowania późnym popołudniem, mogli pochwalić się pięknymi okazami ryb. Jedna blackfin tuna (Thunnus atlanticus), dwa yellowtail snapper (Ocyurus chrysurus), jedna spanish mackerel (Scomberomorus maculatus) oraz dwa crevalle jack (Caranx hippos) znane także pod nazwą jack, jack crevalle. Niektóre z nich mogły ważyć w granicach 25-30 lbs. Zostały one zwędkowane na żywą przynętę - metodą na troling.

A my... nie pojechaliśmy na wycieczkę do parku, bo już nie było więcej miejsc. Albano zobowiązał się oczyścić ryby i zaprosił nas na ich degustację wieczorem. Jego skromna restauracja, ze stolikami ustawionymi na zewnątrz, tuż przy zaniedbanej i brudnej plaży, lokalna muzyka, pysznie przyprawione rybki, wieczorny nastrój podbudowany „Jasiem Wędrowniczkiem”, oraz dwie kolorowe papużki właściciela spoglądające z zaciekawieniem na gości, poprawiło nam bardzo nastrój tego wieczora.

Pomni poprzednich doświadczeń, rezerwujemy (telefonicznie) wcześniej dwie łódki ($700 za obydwie) na jutrzejsze, wtorkowe wędkowanie wzdłuż brzegu (inshore) Zatoki Papagayo, ale dosyć daleko od naszej plaży. Kapitanowie zapewniają nas, iż na pewno zwędkujemy ryby, gdyż wypływamy w rejon podwodnego parku wodnego wokół Bat Island, znajdującego się w północnej części Zatoki Papagayo. Obaj przez telefon zapewniają solidarnie, iż nie możemy wędkować w samym rejonie parku gdyż jest to zabronione, a obszar parku jest kontrolowany przez Coast Guard. Co najwyżej możemy tam wpłynąć, aby fotografować piękny krajobraz rezerwatu i dużo morskich żółwi majestatycznie pływających na powierzchni oceanu. Wysłuchujemy to tylko, jako informację bo i tak tylko oni wiedzą, gdzie zaczynają się granice parku.

Zgodnie z umową i punktualnie o 6:30 oczekują nas na Playa Hermosa, dwie łódki: cztero-osobowa „Bahamas” (kapitan Greivin Mendez) i trzy-osobowa „Sea Snake” (kapitan Adrian Mendez) – w tej ostatniej popłynie Wojtek, Tadeusz i Józek. Kiedy już odpływamy kierując się w kierunku wyspy Catalina, pomyśleliśmy, iż być może kapitanowie zmienili zdanie co do dzisiejszego łowiska. Nasze wątpliwości rozwiały się po około 15-tu minutach, kiedy to okazało się, że musieliśmy popłynąć w kierunku Playa del Coco, bo załoga zapomniała... przynęty!! Kolejne sorry, za które my płacimy swoim czasem przeznaczonym na wędkowanie i pieniędzmi (wpłaconymi przed rejsem).

Dotarcie do końca małych wysepek, tworzących łańcuch Bat Islands i wyznaczonego tam wodnego rezerwatu zajmuje nam na pełnej prędkości prawie dwie godziny. „Sea Snake” jako wolniejsza zostaje nieco w tyle, a my parę mil przed dopłynięciem na miejsce rozpoczynamy wędkowanie na troling z żywymi i sztucznymi zanętami na haczykach. Szczęście nam dopisuje bo po drodze wyciągamy (nie bez sprzeciwu z jej strony) jedną dolphin (Coryphaena hippurus) - znaną także pod innymi nazwami: dorado, dolphinfish lub mahi-mahi. Parę minut później dołącza do niej jack crevallo. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy po dalszych kilkudziesięciu minutach zorientowaliśmy się, iż wędkujemy w samym środku rezerwatu, zaledwie od kilkudziesięciu do kilkuset metrów od Bat Islands! Kapitan udawał „Niemca”, a my nie mieliśmy nic do powiedzenia nie znając granic rezerwatu – mogliśmy się tylko tego domyślać, że i tutaj układy kapitana ze strażnikami morskimi pozwalają mu na takie ryzykowne wędkowanie. Bo przecież namierzenie nielegalnie wędkującej łodzi na terenie rezerwatu, nie przedstawiałoby dla strażników żadnej przeszkody.

Oczywiście nie zdziwiliśmy się, kiedy zaledwie po 1.5 godziny wędkowania w rezerwacie, w pojemniku na ryby mamy jeszcze 2 blackfin tuna, 4 yellowfin tuna (Thunnus albacares) i 6 bonita (niestety nie pamiętam dokładnie gatunku bonita). A sam rejon parku z błękitną i krystalicznie czystą wodą Pacyfiku, rozbryzgującą się w miliony kropelek na przybrzeżnych skałach, brylantowymi refleksami na powierzchni morskich toni, wrzaskiem ptactwa i nurkujących za rybami pelikanów, oraz wspomnianych uprzednio żółwi pozostawia we mnie niezapomniane i chyba niezatarte upływającym czasem, cudowne wrażenia zastygłe nie tylko w naszych oczach, ale przede wszystkim utrwalone w naszych myślach i sercach. A wszystko to skąpane w żarze tropikalnego słońca, odbijającego się od bieli pokładu łodzi, jazgotu terkoczących za sprawą kolejnych brań nieostrożnych ryb, specyficznego klimatu południa, można tylko doświadczyć na tego typu wędkarskich wyprawach.

Po ośmiu godzinach powtórnie lądujemy na naszej plaży, gdzie spotykamy wpływającą także „Sea Snake”. Dopiero teraz wyjaśniło się, dlaczego oni nie dopłynęli za nami do Bat Islands. Otóż wcześniej, blisko wodnego rezerwatu byli kontrolowani przez straż wodną. Po tym spotkaniu, ich kapitan już nie chciał ryzykować wpływania zbyt daleko na teren rezerwatu trzymając się raczej jego granicy. A może jego „układy” nie były tak mocne? Tego, nigdy się nie dowiemy. Zresztą i po co? Ale i ich połowy można było zaliczyć do udanych: 1 - yellowfin tuna, 1 - dolphin i 6 – bonita.

A po powrocie czeka nas niezbyt miła niespodzianka w domu – brak wody w kranach. Po naszej interwencji dopiero po dwóch godzinach możemy zażyć orzeźwiającej kąpieli. Historia ta powtórzyła się jeszcze kilkakrotnie i oczywiście „dziwnym trafem”, nikt z zarządu osiedla nie potrafił nam wyjaśnić, dlaczego się tak stało!! Czyżby to była forma oszczędzania wody? Późnym popołudniem po spotkaniu z Kenem rezygnujemy z czwartkowej wycieczki na wulkan Poas (drugi co do szerokości krateru-1.5km, czynny wulkan na świecie) ze względu na panujący upał (94-102F - około 34-39 stopni Celsjusza). A na zmianę pogody – w najbliższych dniach, nie ma co liczyć. Decydujemy się więc na popłynięcie w czwartek całą grupą na game fish (duże ryby - wahoo, tuńczyk, marlin, żaglica) na jednej łodzi - Predator. Umawiamy się więc z jej kapitanem na jutrzejszy wieczór aby porozmawiać o szczegółach i dać mu zaliczkę. W środę 26 stycznia, wypływamy już o 6 rano dwoma łódkami, których kapitanowie – Albano i Antonio po złowieniu kilkunastu małych rybek na przynętę blisko plaży, kierują się wzdłuż wschodniego brzegu Zatoki Papagayo.

Już po kilkudziesięciu minutach blisko skalistego wybrzeża i osłonięci jego cieniem, rozpoczynamy wędkowanie na trolling. Szczęście wybitnie dopisało tym razem mnie, gdyż jako pierwszy w kolejności brań, po kilkunastu minutach holowania, czując na wędce duży opór, wyciągam z wody (przy pomocy Albano) piękną i rzadką rybę – roosterfish (Nematistius pectoralis), której nazwa – kogut ryba, pochodzi zapewne od grzbietowej płetwy za tyłem jej głowy rozczepionej na siedem długich części. Nie jest ceniona smakowo, ale jako game fish – bardzo waleczna ryba. W Kostaryce jest ona pod ochroną, więc powędrowała za chwilę do oceanu po pozowaniu do fotografii. Jej piękno jest tak urzekające, że i tak puściłbym ją z powrotem do wody. Przez następne dwie godziny, Tadeuszowi udaje się zwędkować tylko jedną ładną blackfin tuna, zwaną także - bermuda tuna. Słońce zaczyna już przygrzewać bardziej, więc na większe ryby w tym miejscu nie mamy już co liczyć. Kapitan decyduje się popłynąć jeszcze bardziej na północ i zdecydować się na wędkowanie głównie na red snappers (Lutjanus campechanus). Po dopłynięciu do miejsca wędkowania w małej zatoczce, kotwiczy on łódkę w odległości 100-200 metrów od brzegu nad podwodnymi rafami bo one, a także skały czy też wraki to doskonałe miejsca ulubione przez snappers, gdyż dają dobrą kryjówkę, a o pożywienie jest o wiele łatwiej niż na otwartych wodach. Wędkujemy z dna (bottom fishing), gdyż tam żeruje snapper. Co chwilę na naszej łódce jak i na drugiej z pozostałymi kolegami kolejny snapper wędruje do pojemnika lub jak ma więcej szczęścia (niewymiarowy), z powrotem do oceanu machając radośnie ogonkiem.

Kilkadziesiąt metrów od nas, dwóch płetwonurków przygotowuje się do wędkowania podwodnego z kuszami – jest to dozwolone w Kostaryce. Pół godziny później, jeden z nich upolował pięknego goliat grouper (Epinephelus itajara), tak na oko 50 funtów (22,7 kg), którego mogliśmy podziwiać przywiązanego do ich łódki. Jest to bardzo smaczna ryba, która osiąga średnią wagę 80-90 Lbs (36 do 41 kg). Rekord świata to 680 Lbs (308 kg!!). Wkrótce po tym obaj odpłynęli. Pewnie na inne łowisko.

O drugiej po południu, my także kończymy wędkowanie, podziwiając po drodze rozbijające się fale Pacyfiku o strome skaliste wybrzeże Zatoki Papagayo. W naszych pojemnikach nie ma niestety jakiejś większej rybki a wiemy, że wody wokół Kostaryki obfitują w duże ryby, dlatego organizuje się tu wiele międzynarodowych turniejów wędkarskich. W światowych tabelach rekordów wiele ryb było zwędkowanych właśnie na tych wodach.

O piątej po południu rozmawiamy z kapitanem charter boat (Predator - z klimatyzowaną kabiną – co nas bardzo ucieszyło), którą w czwartek 27 stycznia mamy wypłynąć na naprawdę duże ryby. Przekonywująco zapewnia nas, że zna doskonale zwyczaje ryb, ma długoletnie doświadczenie i wie... gdzie je szukać. Cóż nam zresztą pozostaje – jak tylko mu uwierzyć, zapłacić zadatek (całodzienny koszt wynajęcia to $1200) bo przecież nikt z nas nie wędkował nigdy w Kostaryce. Szkoda tylko, że nie powiedział, iż ta jego „łajba” nadaje się bardziej do muzeum wędkarstwa aniżeli na pełnomorskie wędkowanie. Ale o tym przekonaliśmy się nazajutrz, bo często naczelną zasadą tutaj (ale i nie tylko w tym kraju) jest „złapać” klientów - wędkarzy nie mówiąc im do końca całej prawdy. I tego się niestety w żadnym kraju nie uniknie. Co najwyżej nie poleca się takiego kapitana innym kolegom wędkarzom.

Wczesnym rankiem w umówionym miejscu na plaży (Playa Hermosa), punktualnie, wypatrujemy naszej łódki ale jej... nie ma. Dopiero po około 20 minutach (zabranych z naszego czasu wędkowania) ktoś z nas wypatrzył ją w prawym końcu zatoki. W konsekwencji wypływamy na ocean dopiero po 45 minutach - to czas zmarnowany dla nas, ale nie dla kapitana bo... zaoszczędził w ten sposób na paliwie, a czas wędkowania wcale nie został przez to przedłużony. Klimatyzacja kabiny okazała się także fikcją, z czego kapitan nie starał się nawet usprawiedliwiać. Starając się zapomnieć o tych mankamentach (na zmianę łódki jest już za późno), podziwiamy po raz kolejny błękit wód Pacyfiku i rozbijające się fale o skały otaczające wystającą z wody potężną skałę – Monkey Head ( Głowa Małpy) znajdującą się około 4-5 mil od naszej plaży. Tuż po jej minięciu słyszymy nierówną pracę silników, a łódka po chwili zatrzymuje się. Pomocnicy i kapitan otwierają klapę silnikową w pokładzie próbując dociec przyczyny. Dopiero teraz widzimy maszynownię tej jednostki! Liczące sobie kilkadziesiąt lat silniki, a i maszynownia wzbudzają w nas wątpliwości do dzisiejszego wędkowania.   

Oczywiście dla kapitana jest to – „no problem”, ale nie dla nas. Po 20-to minutowym manipulowaniu przy silnikach, kapitan stwierdza, że spadek ciśnienia oleju na jednym z silników (awaria pompy olejowej) został usunięty i możemy płynąć dalej. Mimochodem dodaje, że to celowa robota pomocników, czego my już kompletnie nie rozumiemy!! Ale co to nas może obchodzić. My oczekujemy sprawnej łódki, bo za to płacimy pokonując tyle kilometrów! Tak więc płyniemy lecz wolniej jak przedtem ale już ciągnąc za sobą wędki z przynętą zarzucone na trolling - dwie z nich na denny (downrigger). Ale niestety, nie kierujemy się na pełny ocean, lecz płyniemy raczej wzdłuż brzegu, zmierzając w kierunku Bat Islands. O 8:30 wreszcie pierwsze szarpnięcie na wędce i jakże przyjemny dla ucha jazgot kołowrotka. Po krótkiej walce wyciągam pierwszą dzisiaj yellowfin tuna. Półtorej godziny później Tadeusz wyholuje nieco większą (23,5 inch – 59cm) co jak na ten gatunek ryby, nie jest wielkością imponującą – zwłaszcza dla nas. Pierwszą atlantic bonito (Sarda sarda) wyholował drugi Tadeusz dopiero o 11 rano, a 15 minut później kolejną yellowfin tuna zalicza tym razem Wojtek.

Niedaleko od nas nad wodą krąży stado mew, oznaka iż żeruje w tym miejscu atlantic bonito. Kapitan kieruje tam łódkę i po chwili w odstępie zaledwie paru minut dwie z nich wyholuje Witek i drugi Józek. Jeszcze dwie godziny krążymy w tym miejscu, ale już bez żadnych sukcesów. Parę minut przed drugą kapitan już podejmuje decyzję powrotu, zapewniając nas iż po „drodze” na pewno coś zwędkujemy. Oczywiście szansa na to była mała i dlatego Konrad nie miał okazji wyciągnąć z wody żadnej ryby podczas dzisiejszego wędkowania. A kapitan podjął decyzję wcześniejszego powrotu, bo jak się okazało, wracaliśmy jeszcze wolniej na... jednym tylko silniku (!) i zajęło nam to dodatkowo dwie godziny, No cóż, „nabrano nas” po raz wtóry, ale oprócz wyrażenia swojej opinii, nic nie mogliśmy wskórać. No bo na wędkowaniu byliśmy, trochę ryb było, a że wędkowaliśmy koło brzegu, a nie na pełnym oceanie i nie na game fish? Kapitan miał wymówkę (no przecież trołujemy po drodze) i jego sorry (!) zamykało praktycznie całą sprawę, bo resztę pieniędzy za rejs musieliśmy zapłacić przed wypłynięciem. Piątek 28 stycznia to ostatni dzień naszego wędkowania. Ponownie wypływamy dwoma łódkami Albano w kierunku Bat Islands, choć znacznie bliżej. Naszą łódką kieruje młody (16 – 17 lat) Kostarykańczyk Javier a pomagać mu będzie ciemnoskóry Pepe. Podejrzewam, iż Javier na pewno nie ma licencji kapitańskich, ale kto tutaj tego przestrzega?

Kierujemy się, po zwędkowaniu paru rybek na żywca, w te same miejsca co podczas środowego wędkowania ale tym razem dopiero o 9:30 rano, uśmiechnęło się szczęście do mnie w postaci 37 inch (68.5 cm) yellowfin tuna zwędkowanej na trolling denny. Przez następną godzinę nie mamy ani jednego brania więc Javier decyduje się popłynąć do tej samej zatoki (co w środę), gdzie już jest druga łódka Albano, na której Wojtek, Józek i Tadeusz mogą się pochwalić paroma dużymi rybami i dużą ilością małych red snapper. Za chwilę i my zajęci jesteśmy wyciąganiem z dna red snappers ale i nie tylko, bo Konrad i Witold wyciągają parę muren (Muraena helena), do których ze względu na zatruty jad, czują respekt Javier i Pepe podczas uwalniania ich z haczyka. Jednocześnie w trakcie wędkowania z dna, Javier zarzuca cały czas za łódką żywą przynętę bez ciężarka. Dało to dobre wyniki, bo wyciągnęliśmy parę atlantic bonito oraz jedną dolphin (mahi-mahi), której nie dał żadnej szans ucieczki – Konrad. Zatoka, w której wędkujemy ma około 300 metrów szerokości, a jej czyste wody z hukiem rozbijają się o stromy brzeg i podwodne skały, odsłaniające się podczas ugięcia fal. To długotrwałe i cierpliwe działanie fal, wyżłobiło na cyplu otwór, przez który woda przelewając się tam i z powrotem rozbryzguje się na jego ściankach na świetlisty pył bajecznie podświetlany na złocisty kolor przez popołudniowe słońce.

A przy naszych łódkach majestatycznie buja się na wodzie stadko pelikanów podnoszące wielki wrzask, kiedy walczą o rzucane im przez nas małe rybki. W sumie tworzy to piękną scenerię. Scenerię natury, dla której warto tu być i dla której warto było przelecieć te parę tysięcy km. Pod nami rafa koralowa, więc nie unikamy od czasu do czasu zerwania naszych zestawów na jej ostrych skałach. Ale amatorami ryb, nie jesteśmy tylko my sami. Ku naszemu zaskoczeniu, po raz pierwszy w życiu widzimy paru płetwonurków, połączonych rurką trzymaną w ustach i kompresorem na łodzi obsługiwanych przez ich kumpli.

Jesteśmy tym nieco zbulwersowani bo przecież przy takim systemie polowania (?) duże ryby nie mają żadnych praktycznie szans, siedząc w norach pod skałami. Ale jak wyjaśniają nam nasi „kapitanowie”, jest to dozwolone prawem w Kostaryce. A szkoda!

Późnym popołudniem wracamy z wędkowania, podziwiając po drodze piękną dzikość fauny na przybrzeżnych skałach i szmaragdową czystość Pacyfiku. Na plaży jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie, pożegnanie z ekipą Albano i czas wracać z rybkami do domu. Mimo, że kąpaliśmy się parę razy w ciepłych wodach zatoki na plaży, to samej plaży nie jest nam żal. Jak prawie większość plaż w Kostaryce, piasek na nich jest pochodzenia wulkanicznego (po przemieleniu na proszek skał magmowych) co czyni go koloru czarnego lub ciemnoszarego. Nawet niewielka przybrzeżna fala miesza piasek z wodą tworząc błotnistą zawiesinę. Trzeba odejść w morze kilkadziesiąt metrów, aby woda stawała się zdatna do kąpieli. Ale my przyjechaliśmy tu nie dla piasku, ale dla naszego hobby czyli wędkarstwa więc niezbyt zwracamy na to uwagę.

Po raz ostatni pokonujemy naszą drogę „pod górkę”, interweniujemy kolejny raz z powodu braku wody w kranie i rozkoszujemy się smażonymi (nieco przesolonymi) red snappers – pyszne! Wieczorem wyjazd do Playas del Coco na zakup pamiątek, wypicie zimnego piwa, pożegnania machających do nas wysmukłych dziewczyn, a po powrocie powspominania na bieżąco naszego pobytu i wędkarskich wrażeń.

Nazajutrz, w sobotę 29 stycznia, Witek, Wojtek i ja pakujemy do lodówek zamrożone rybki, które zgłoszone w deklarację celną przy wjeździe do USA (użytek własny) – wwozimy bez żadnego problemu. Na lotnisku w Liberii, żegnamy się z Kenem i jego żoną, która właśnie przyleciała przed naszym wylotem - obiecując sobie, iż może przylecimy tu jeszcze ale jako turyści i o innej porze roku. Jej przylot z Newarku to dobra dla nas wiadomość, gdyż oznacza to iż warunki pogodowe (nie ma opadów śniegu w Newarku - New Jersey) nie opóźnią naszego wyjazdu.

I choć nie wszystko wypadło tak jak sobie wymarzyliśmy to wiemy, że za rok spotkamy się ponownie nad Pacyfikiem. Ale tym razem chyba w Gwatemali, bogatsi o tegoroczne wędkarskie doświadczenia. Może tam wreszcie spełnimy swoje największe wędkarskie marzenie czyli zwędkowania marlina! Tym bardziej, iż tam nie będzie (mam nadzieję) kapitana na łodzi z uszkodzonym silnikiem!

J.E. Kołodziej

Kategoria: Podróże > Wędkarskie wypady

Data publikacji: 2019-01-22

Baner
Ogłoszenia/classifieds
Ogłoszenia Zobacz ogłoszenia >>
Baner
Baner
Baner
Baner
Plus Festiwal

Podoba Ci się nasza strona?
Polub nasz profil na Facebooku.