PLUS

Baner

Polacy w Metropolitan Opera

Polacy w Metropolitan Opera

Polski sukces w nowym sezonie The Metropolitan Opera w Nowym Jorku!

Reżyser Mariusz Treliński z operą „Tristan i Izolda” Richarda Wagnera otwiera nowy sezon artystyczny w The Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Przedstawienie odbędzie się 26 września.

Treliński już w 2015, jako pierwszy polski reżyser w historii, wystawił operę w MET. Jego dyptyk „Jolanta” Czajkowskiego i „Zamek Sinobrodego” Bartóka zebrał bardzo dobre recencje, dlatego MET zaproponowała mu dalszą współpracę.

Polscy artyści od lat wspaniale prezentują się deskach opery w NYC. W poprzednim sezonie, aż 5 polskich śpiewaków zaprezentowało się w MET. Wśród nich znalazł się m.ni. baryton Artur Ruciński, który po raz pierwszy zaprezentował się tu w w operze „Madame Butterfly”. Ruciński zaliczany jest do grona 20 największych głosów operowych świata.

Panie Arturze, poprzedni sezon w NYC był bardzo udany dla polskich głosów operowych. Teraz kolejne wspaniałe wyróżnienie dla Mariusza Trelińśkiego. Czy Pan odczuwa taką dumę i patriotyzm za dokonania polskiej sceny operowej?

Trzymam kciuki za Mariusza i za Borisa Kudlickę, który robi scenografię do tego spektaklu. Bardzo się cieszę też, że w historii Met, w poprzednim sezonie wystąpiło aż pięciu polskich śpiewaków - Piotr Beczała, Mariusz Kwiecień, Ola Kurzak, Edyta Kulczak oraz ja. Za każdym razem mówię, że powinniśmy wszyscy być dumni, że tak wielu artystów polskich jest na tym Olimpie. Teraz wielka premiera przed Mariuszem. Wszyscy powinniśmy trzymać kciuki.

Co Pan czuł, gdy staną na deskach Metropolitan Opera. Czy to jest porównywalne ze zdobywaniem ośmiotysięczników w górach?

Ja się poczułem bardzo szczęśliwy. Met to jest „perła w koronie” dla każdego śpiewaka. To jest ten Olimp operowy. Nie czułem jednak jakiejś specjalnej tremy. Miałem okazję występować na najważniejszych scenach operowych świata, przede wszystkim Europy. I dla mnie występ w Met to był, powiem nieskromnie, taką naturalną konsekwencją mojej wieloletniej pracy. Debiut miał nastąpić dwa lata wcześniej, bo miałem kontrakt na rolę Walentego w operze Faust, ale z różnych względów produkcja została odwołana. Cieszę się jednak, że mój debiut w Met miał miejsce właśnie teraz i w tej roli. Mam wrażenie, że w moim życiu nic nie dzieje się przypadkiem. Jak byłem jeszcze studentem, to nawet nie marzyłem, że w ciągu właściwie 6 lat od rozpoczęciu mojej międzynarodowej kariery, zadebiutuję na trzech najważniejszych operach międzynarodowych, czyli La Scala, Covent Garden i właśnie Metropolitan Opera. I mam już następne zaproszenia z tych scen, czyli jest to potwierdzenie, że nie znalazłem się tam przypadkowo.

 Jak koledzy, którzy już pracują na deskach Met, przyjęli nowego członka załogi? Widziałam Pana i Mariusza Kwietnia razem na spotkaniu. Widać sympatię. Nie widać zazdrości, o której się tyle mówi w operowym świecie.

W NYC spotkałem się z Mariuszem kilaka razy na stopie prywatnej. Cenimy się i lubimy. Między mną i Mariuszem nie ma rywalizacji, zazdrości. Mamy podobny repertuar, ale idziemy trochę w różnych kierunkach jeśli chodzi o dobór ról. Jesteśmy zupełnie innymi śpiewakami. I nie widzę powodu, żeby się po prostu nie lubić, czy być zazdrosnym. Obu nam się udało. Każdy miał inną drogę do dojścia do sukcesu. Wydaje mi się ze powinniśmy się wspierać a nie krytykować. Przynajmniej my tak z Mariuszem robimy.

Po Pańskim występie w nowojorskiej The Metropolitan Opera, krytyk „New York Times” chwalił Pana za swobodę wokalną i pełny, dojrzały tembr głosu. Ale nie od razu się taki talent posiada. Czy głos dopiero z czasem dojrzewa?

Oczywiście, głos ludzki dojrzewa, zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. I mój głos dojrzał po wielu latach śpiewania, głównie lirycznego repertuaru. Z czasem głos zyskał więcej przestrzeni i ja się trochę „zestarzałem”. To naturalny stan. I najważniejsze dla głosu jest to, żeby właściwie dobierać repertuar. Ja uważam, że świadomie dobierałem role. I dzięki temu mój głos brzmi w tym momencie, tak jak brzmi. Rozwinął się w dobrym kierunku. Gdy byłem jeszcze na studiach, sądzono, że zawsze będę barytonem lirycznym. W tej chwili z powodzeniem śpiewam już role dramatyczne. Głos się rozwija i jeśli jest dobrze, świadomie prowadzony, zyskuje na mocy i z czasem można sięgać po coraz to cięższy repertuar. Jeśli zbyt wcześnie, w wieku dwudziestu kilku lat przyjmuje się zbyt trudne, dramatyczne role, to może to się skończyć kontuzją, czyli przesileniem strun głosowych. Historia zna wiele takich karier - szybkich, błyskotliwych, ale niestety bardzo krótkich i z dramatycznym finałem.

Podkreśla Pan często jak ważna jest rodzina. Żona, Ola Troczyńska, musi być wyjątkowo cierpliwa i wyrozumiała. Ona też ma swoją karierę muzyczną, ale uwaga całej rodziny jest pewnie skupiona na Pańskiej wielkiej karierze. Ma Pan dużo szczęścia, żeby mieć bliskich, którzy wspierają.

Każdego dnia staram się jej za to dziękować. Za to, że Ola pilnuje rozwoju naszego syna Stasia. Bo to jest praca 24 godziny na dobę. Bez jej wsparcia na pewno nie byłbym tu gdzie jestem, nie miałbym takiego psychicznego komfortu, że mam zdrową, cudowną rodzinę. Oczywiście ona osobiście musiała by się wypowiedzieć, czy odczuwa moją wdzięczność za to wszystko. Ale myślę, że tak. Bardzo się kochamy z Olą. To już 16 lat razem, spory staż. Dzięki niej spokojnie mogę pracować, przygotowywać role, wyjeżdżać. Oczywiście staramy się, żeby nie były to wyjazdy i rozłąki dłuższe niż 2-3 tygodnie. Staram się trzymać balans między karierą a normalnym życiem. Nie przyjmuję już w tej chwili wszystkich propozycji. Chcę być też obecny w naszym życiu, w życiu naszego syna i żeby nasza rodzina na tym aż tak bardzo nie cierpiała.

A czy czuje Pan duże wyzwanie, gdy umieszczają Pana nazwisko wśród 20 najlepszych głosów operowych świata?

W tym rankingu austriackiego magazyn “Festspiele” o którym Pani wspomina, znalazłem się gdzieś u dołu listy. Także jest taki impuls, by znaleźć się u jej szczytu. Ale to jest trochę taka zabawa w te rankingi. Jeszcze się nie urodził taki, co by wszystkim się podobał. Ale oczywiście jest to połechtanie ego. Ja mam swoją wierną publiczność, która jeździ za mną po Europie i po świecie. Na pewno nie w takiej ilości, która podążałaby za mną, gdybym był gwiazdą rocka, ale jest to zawsze bardzo miłe. Trzeba zatem dalej pracować. Być coraz lepszym. I dopóty, dopóki publiczność będzie klaskała a nie buczała to będę to robił!

W Nowym Jorku pomiędzy próbami, spotkaniami, wywiadami, znalazł Pan jeszcze czas na spontaniczny występ w polskim Kościele i koncert charytatywny. Czy daje się Pan namawiać na takie wydarzenia, bo jest to rodzaj wdzięczności za to co dał Panu los, za talent, zdrowie, rodzinę?

Każdego dnia dziękuję za to jakim darem zostałem obdarzony. Dlatego tym darem i tym głosem, który wyszkoliłem i który na szczęście się podoba, staram się dzielić i sprawiać przyjemność nie tylko sobie, ale i innym. I nawet sobie żartuję, że mój debiut w Nowym Jorku odbył się właśnie w Kościele. Jeszcze przed występem w Met. Jak tylko przyleciałem do NY, to poznałem Księdza Jacka, który jest proboszczem w Kościele Św. Stanisława Kostki na Staten Island. Polubiliśmy się. I kiedyś tak pół żartem, pół serio rzuciłem, że jeśli Jacek masz organistę, to może ja na mszy zaśpiewam „Panis angelicus”. Także mój debiut w NY zaczął się na mszy od utworu Cezara Francka. A podobno, kto w Kościele śpiewa, ten dwa razy się modli. Zatem to taka forma podziękowania Panu Bogu za to co otrzymałem od życia.

Czego słucha śpiewak operowy we własnym domu?

Bardzo dużo słucham Franka Sinatry. Przed wyjściem na scenę, w czasie przerw, czy jak jestem na kontraktach. Działa na mnie kojąco i lubię jego tembr głosu. Kiedyś może nagram płytę z jego repertuarem. Lubię słuchać też jazzu. Ale jak przyjeżdżam do domu, to najbardziej lubię ciszę i śpiew ptaków z Kampinoskiego Parku Narodowego, w którym mieszkam. Dźwięki i hałas otaczają nas codziennie. Dlatego od lat mieszkamy z rodziną na obrzeżach Warszawy. Zawsze uciekałem na tereny zielone.

Ja zawsze jestem ciekawa, jakimi ludźmi są śpiewacy operowi tuż po zejściu ze sceny, tak na co dzień?

Każdy z nas ma swoje pasje i życie. Ja uwielbiam prace ogrodowe. Tam się relaksuję. Lubię wspólne podróże z rodziną. Lubię zabierać pięcioletniego syna Stasia na rower. Jak każdy normalny człowiek spędzać czas w rodziną. Nic spektakularnego. Ale prawda jest też taka, że dużo czasu musimy poświęcać na ruch, na sport. Jesteśmy wyczynowcami w swoim zawodzie. Śpiewamy w wielkich salach bez nagłośnienia. Nasze ciała są naszymi instrumentami. Wymaga się od nas nie tylko pięknego śpiewu, ale i dużej sprawności fizycznej, dobrego wyglądu oraz oczywiście profesjonalnego aktorstwa. Tak więc w wolnych chwilach ruch - tenis, rower i siłownia.

Rozmawiała Agnieszka Fijałkowska

Kategoria: Wiadomości > Reportaże

Data publikacji: 2016-09-16

Baner
Ogłoszenia/classifieds
Ogłoszenia Zobacz ogłoszenia >>
Baner
Baner
Baner
Baner
Plus Festiwal

Podoba Ci się nasza strona?
Polub nasz profil na Facebooku.