PLUS

Baner

Tajemnice walentynkowych kartek

Tajemnice walentynkowych kartek

Oczywiście wszyscy wiemy, że w Walentynkach chodzi o miłość. Tradycja nakazuje, by uczcić ją czekoladkami, kwiatami i kartkami. Szczególnie kartkami.

Najwyraźniej widać to w szkołach, gdzie rodzice co roku kupują dziesiątki kartek, które ich dzieci mają wręczać wszystkim kolegom z klasy i nauczycielom. Obecnie specjalnie zaprojektowane  kartki z okazji walentynek możemy sprezentować także: kolegom z pracy, szefowi, teściowej a nawet ulubionemu zwierzakowi (sic!). Nie dziwi zatem, że szacuje się, iż w Stanach Zjednoczonych co roku sprzedawanych jest ponad…190 milionów kart… nie licząc tych setek milionów wymienianych w szkołach. Oczywiście, wcale nie musimy tego wszystkiego robić - to przecież tylko Walentynki - ale czyż nie w ten sposób najłatwiej, najtaniej i najszybciej zademonstrować uczucia? Jak to się stało, że to właśnie kartki walentynkowe stały się w Stanach Zjednoczonych nieodzowną częścią święta miłości? Jak w większości amerykańskich tradycji tego rodzaju stoi za tym… biznes! 

Ale zacznijmy od początku.  Jak wiemy Walentynki we współczesnej formie są tradycją anglosaską, która przywędrowała z Wielkiej Brytanii do Stanów Zjednoczonych, by stąd rozszerzyć się na cały świat. Początkowo angielskie i amerykańskie Walentynki były dniem, z którym wiązały się bardzo poważne sprawy. Otóż okazuje się, że wręczenie ukochanej osobie  walentynki - wiersza oraz rękawiczek czy wachlarza oznaczało… wstęp do zaręczyn.  Walentynki nie były zatem całkiem niewinnym świętem, gdyż w tamtych czasach - o ile prezent został przyjęty - było się „oficjalną Walentynką”  darczyńcy przez… cały rok. Dla par była to wspaniała możliwość, by móc częściej się spotykać i lepiej poznać przed ewentualnymi prawdziwymi zaręczynami. Pamiętajmy przy tym, że każda dbająca o swoją przyszłość panna musiała bacznie uważać kto, kiedy i jak wręcza jej walentynkowy prezent. Od tego mogła zależeć jej przyszłość! W dziewiętnastowiecznej walentynkowej tradycji bardzo ważny był sposób w jaki opisywano swój afekt. W dobrym tonie było własnoręczne stworzenie kartki i napisanie samodzielnie wymyślonego wierszyka. Niestety, nie każdy jest Petrarką, więc co roku kawalerowie godzinami głowili się nad dopasowaniem sensownych i gustownych rymów. Na szczęście w sukurs poetyckiej blokadzie przychodzili drukarze. Na rynku pojawiły się bowiem broszury z gotowymi walentynkowymi wierszykami, które z miejsca zaczęły cieszyć się olbrzymim powodzeniem. Co prawda swobodna twórczość poetycka młodych ludzi na tym z pewnością ucierpiała, ale dzięki tym wydawnictwom każdy zna wierszyki w stylu „na górze róże na dole fiołki a my się kochamy jak dwa aniołki”. 

Aniołki aniołkami i fiołki fiołkami - walentynkowe kartki nie zawsze były tak słodkie i niewinne. W pewnym momencie olbrzymim powodzeniem zaczęły się cieszyć także złośliwe „Vinegar Valentines”.  Otóż jeśli spodziewaliśmy się wyznań miłości od osoby, której nie darzyliśmy sympatią, zawsze mogliśmy wysłać jej anonimowo ośmieszającą kartkę z widniejącą na niej karykaturą niechcianego amanta. Czasami sprawy szły jeszcze dalej - ogólnie nielubiana panna dostawała kartki z wierszykami złośliwie komentującym jej wygląd, kawaler - zgryźliwy pamflet dworujący z jego statusu majątkowego lub zajęcia. Brrr… paskudne, prawda?  

W przeciwieństwie do tradycyjnych kartek walentynkowych „vinegar valentines” nie zachowało się zbyt wiele. Nic w tym dziwnego - zapewne większość z nich skończyła podarta w piecu… 

Prawdziwym przełomem dla kart walentynkowych był oczywiście wynalazek druku. Początkowo kartki drukowane były niesamowicie drogie co w połączeniu z wysoką opłatą pocztową oznaczało, że stać na nie było naprawdę niewielu. Wszystko zmieniło się w XIX wieku, kiedy to druk staniał a angielska korona i amerykański rząd wprowadziły jednolite  i niewysokie opłaty pocztowe.  To właśnie wtedy walentynki - podobnie jak Święta Bożego Narodzenia stały się żyłą złota dla drukarzy. 

Jednym z pierwszych walentynkowych biznesów w Stanach Zjednoczonych była firma niejakiej Esther Howland z Worcester w stanie Massachusetts. Esther była córką agenta ubezpieczeniowego, który prowadził niewielki sklepik. Esther miała głowę na karku i poprosiła ojca, żeby sprowadził jej z Anglii elegancki papier, koronkę i inne ozdóbki z których planowała wykonywać walentynkowe kartki. Zatrudniła panie ze swojej rodziny, które rysowały, wypisywały i zdobiły karty, które następnie pan Howland rozprowadzał podczas swoich zawodowych wojaży. Był rok 1850 - firma Ester prężnie działała przez następnych dwadzieścia lat, kiedy to na rynku pojawiły się pierwsze niedrogie, drukowane kartki.

Jednak tak naprawdę szaleństwo z kartkami walentynkowymi rozpętało się na dobre na początku XX wieku, kiedy do gry wkroczyła firma Hallmark. Nie tylko wprowadzili na rynek niedrogie, kolorowe walentynkowe kartki, ale także na szeroką skalę prowadzili działania marketingowe. To oni właśnie zauważyli potencjał drzemiący w uczniach i… ogłaszali konkursy na to, który dzieciak otrzyma najwięcej walentynek… Tak, drodzy rodzice - jeśli znów wysypiecie z plecaka swojej pociechy dziesiątki walentynkowych kartek, podziękujcie za to Hallmarkowi!

Dziś wybór walentynkowych kart jest naprawdę olbrzymi! Są kartki romantyczne, zabawne, grające i śpiewające, mechaniczne, rozkładane a nawet karty - łamigłówki. Jednak może choć raz warto powrócić do korzeni tej uroczej tradycji i dla tej jednej, jedynej osoby wykonać ją samemu?

Zuza Ducka

 

Kategoria: Ciekawostki

Data publikacji: 2022-02-11

Baner
Ogłoszenia/classifieds
Ogłoszenia Zobacz ogłoszenia >>
Baner
Baner
Baner
Baner
Plus Festiwal

Podoba Ci się nasza strona?
Polub nasz profil na Facebooku.