Czyli plaża ze szkła... Wszystkie wielkie miasta przypominają olbrzymie, żywe istoty, które wciąż rozwijają się, rosną, zmieniają się, pączkują, przetwarzają i trawią.Nie inaczej jest z Nowym Jorkiem - a może nawet zwłaszcza z nim.
Z racji swojego położenia na dość ograniczonej przestrzeni każdy skrawek ziemi wykorzystywany jest tu do ostatka. Domy, sklepy, fabryki, ulice znikają a na ich miejscu powstają nowe.Wszystko wciąż się tu zmienia.
Kto odwiedził NYC rok temu i wróci tu ponownie dziś - zastanie inne miasto. Zmiany często nie są ani ładne ani łagodne i rzadko ładnie pachną- wyburzanie, niszczenie a nade wszystko pozbywanie się odpadów - to zawsze jedno z większych miejskich wyzwań.
Jednak nie każde miasto ma takie miejsce, jak Dead Horse Bay - dowód rozrostu miejskiej tkanki Nowego Jorku, które dziś jest jak stanowisko archeologiczne, przyciągające do siebie jak magnes artystów, wielbicieli historii i poszukiwaczy skarbów. Czemu?
„Zatoka Martwego Konia” zyskała swoją niezbyt elegancką nazwę w połowie XIX wieku, kiedy to wybrzeże zatoki otaczały fabryki, które wykorzystywały siłę końskich mięśni. Do lat trzydziestych XX wieku także tutaj wykorzystywano kości padłych nowojorskich zwierząt to produkcji kleju i nawozów. To co pozostało - wyrzucano do wody. Jak sobie można wyobrazić - nie było tam ani ładnie ani pachnąco.
Lata dwudzieste przyniosły rewolucję w nowojorskim przemyśle i miasto powoli rezygnowało z koni. Zastąpiły je silniki. Fabryki zniknęły a w 1926 roku zaczęto zasypywać bagna otaczające „Dead Horse Bay” i Barren Island piaskiem z Jamaica Bay. Teren podniósł się o 16 stóp ponad poziom przypływów i powstała szeroka grobla łącząca Barren Island z resztą Brooklynu. Dzięki temu mógł powstać pierwszy nowojorski port lotniczy Floyd Bennett Field.
Dziś tereny te, łącznie z zabytkowym lotniskiem są zarządzane przez National Park Service i są częścią tzw. Gateway National Recreation Area. Ale wróćmy do historii która właśnie w tym miejscu - jak chyba w żadnym innym w Nowym Jorku sprawiła, że to czym wzgardzono, to co miało być ukryte i zniszczone dosłownie wypłynęło na powierzchnię i w zadziwiający sposób wraca do życia. O co chodzi?
Otóż w 1950 roku miejski architekt Robert Moses postanowił rozbudować nowo powstały półwysep poprzez składowanie w tym miejscu śmieci które następnie kazał przysypać ziemią. Niestety - plan się nie powiódł. Ziemia szybko erodowała a śmieci zaczęły być wymywane przez fale przypływów i odpływów. Dziś podczas każdego odpływu plaża Dead Horse Bay pokryta jest tym co pozostało z odważnych planów Roberta Mosesa, czyli tysiącami szklanych butelek - często ponad stuletnich ( podobno można tu nawet znaleźć butelki wciąż wypełnione alkoholem lub perfumami) elementami ubrań, sprzętów domowych, telefonami, garnkami, monetami czy starymi zabawkami. Konie nie znikły z tego miejsca całkowicie - morze wciąż wyrzuca tu bowiem kawałki końskich kości.
„Dead Horse Bay” to jedna z pilniej strzeżonych nowojorskich tajemnic. Postapokaliptyczne widoki, cisza i pustka stanowią gratkę dla artystów, którzy szukają tu materiałów do swoich prac oraz wszelkiej maści poszukiwaczy skarbów, handlarzy i kolekcjonerów staroci, którzy lubią chwalić się w sieci swoimi zdobyczami z tej niezwykłej plaży a często także sprzedają je na targach.
Jednym słowem, jeśli bliskie są Wam ciekawe, nieoczywiste doświadczenia i drzemie w Was żyłka poszukiwacza przygód, „Dead Horse Bay” jest z pewnością ciekawą weekendową propozycją. Pamiętajcie tylko, żeby założyć wygodne wodoodporne buty ( tu naprawdę szkło jest wszędzie), rękawice, spray na komary i pudło lub mocna torba na znaleziska. Warto też sprawdzić godziny odpływów. A jeśli zmęczą Was poszukiwania, niedaleko znajduje się bardziej typowa urokliwa Fort Tilden Beach - która oczywiście także ma swoją historię, ale o tym innym razem.
„Dead Horse Bay”
Gateway National Recreation Area, New York 11234 USA
Zuza Ducka
Kategoria: Podróże > Weekend z PLUSem
Data publikacji: 2019-06-21