PLUS

Baner

Wędkowanie w Massachusetts

Wędkowanie w Massachusetts

Wędkowanie tych ryb dostarcza wędkarzom niezwykłych emocji, a to z wielu powodów.

Po pierwsze: wędkuje się na Oceanie Atlantyckim z łódki (party boat) co samo w sobie jest okazją do przeżycia kilku wspaniałych godzin na morzu, które dostarczą ciągle nowych wrażeń i emocji. I to z dodatkiem andrealiny, kiedy duża ryba jest „na kiju” lub kiedy morze nieco rozzuchwalone obecnością intruzów, kołysze nieco silniej. Jednak pod warunkiem, że nie ma się problemu z chorobą morską. Choć mam takich kolegów wędkarzy, którzy z uporem godnym podziwu, „okrętują” się na kolejne wyprawy ryzykując, że czas przeznaczony na wędkowanie, spędzą na koi w pozycji leżącej. Zarzekają się wtedy, że już nigdy więcej nie staną na pokładzie, że to naprawdę ostatni raz. Zarzekają się aż do momentu, kiedy powtórnie poczują grunt pod nogami w porcie. No cóż, wilka ciagnie do lasu. a wędkarza za rybką.

Po drugie: dorsze atlantyckie - bo o nich to mowa są rybami stadnymi i drapieżnymi. W momencie kiedy żerują, atakują wszystko i z taką furią, ze niekiedy nie ma czasu na chwilę odpoczynku.

Po trzecie: ich delikatne mięso jest niezwykle smaczne, a zupa z dorsza nie ma sobie równych. No, może oprócz zupki z groupera.

I wreszcie po czwarte: na dorsza z New Jersey lub Nowego Jorku, to już przeważnie jednodobowa wyprawa z kolegami, co zapewnia nam odpoczynek od wielkomiejskiego hałasu i niezbyt czystego powietrza oraz możliwość zrelaksowania się naszym żonom (oby nie na zakupach w Macy’s!!) podczas naszej wyprawy. Nie powiem, że my się też nie relaksujemy!

Dorsz atlantycki (Gadus morhua), obiekt naszych wypraw jest największym przedstawicielem rodziny dorszowatych, więc można liczyć zawsze na zwędkowanie dużych okazów (nawet 20-40 funtów). Jest on rybą stadną, migracyjną – wystepującą między innymi na Atlantyku – północna część, Morzu Północnym i Bałtyckim. Niestety, ze wzgledu na intensywne wędkarstwo komercyjne, grozi mu wyginięcie. Szczególnie w wyżej wspomnianych akwenach.

Zaraz wypływamy-  Zdzichu, Konrad, Wojtek i Jarek

Wędkowanie dorsza intrygowało mnie od kilkunastu lat. Ale jak zawsze w takich wyprawach, czekałem na kogoś, kto zabierze mnie do swojej grupy. Kilka lat temu zaoferował mi swoje towarzystwo serdeczny kolega wędkarz – Józek Kłoskowski z Old Bridge.

Od tamtej pory grupa nasza rozrosła się do kilkunastu osób, więc Józek robi rezerwacje co roku w dwóch terminach (po 6 osób), jako, że chcemy wędkować z tym samym kapitanem. A ponieważ wędkarstwo na dorsza stało się bardzo popularne wśród wędkarzy (nie tylko polonijnych), więc rezerwacji trzeba dokonać już na początku roku, z wyprzedzeniem kilku miesięcy.

Najlepszy czas na wędkowanie dorsza w Massahusetts, to okres od początku marca, aż do końca czerwca.

W tym roku Józek ze swoja grupą wędkował w pierwszy weekend maja, a mojej grupie (6 osób, bo tyle zabiera kapitan na łódkę) zarezerwował termin na 15 maja. Jak zawsze, tak i w tym roku kiedy termin wyjazdu był jeszcze odległy, chętnych do wyjazdu było wielu. Dopiero, kiedy trzeba było zapłacić depozyt, nastąpiła „naturalna selekcja”, nie bez czynnej pomocy niektórych wybranek serca.

Pod koniec marca miałem już skompletowaną swoją grupę. Ale znając życie i pamiętając poprzednie lata, wiedziałem, że pewnie na tym się nie skończy to „werbowanie” na dorsza. I nie pomyliłem się, bo na trzy tygodnie przed wyjazdem Tadeusz, który rokrocznie jeździł w mojej grupie, zadzwonił z informacją, że nie może jechać w tym terminie. Przyczyna – puł wulkaniczny z nad Islandii. Tadeusz musiał więc polecieć na urlop do Polski (gdzie czekała na niego żona) później niż zamierzał i kolidowało to z wyjazdem na dorsze. Wybrał więc (pomogła mu w tym jego żona) urlop w kraju ojczystym. Dorsze się tym zapewne nie zmartwiły, bo Tadeusz zawsze znacznie uszczuplał ich stadko. Z tej sytuacji chętnie skorzystał Zdzichu, który był pierwszy na liście „rezerwowych”.

Świt - tuż przed wędkowaniemParę dni przed wyjazdem kolejny wędkarz ubywa z mojej grupy. To Tomek, którego ważne przyczyny rodzinne pozbawiły tegorocznego wędkowania na dorsza. Na szczęście Wojtek, świetny wędkarz i stały towarzysz wypraw wędkarskich, chętnie zajął jego miejsce, mimo iż dwa tygodnie wcześniej wędkował w grupie Józka.

Wreszcie nadchodzi dzień wyjazdu. Jeszcze raniutko, wszyscy uczestnicy (Zdzisław Jaszcza, Konrad Kołodziej, Józef Kołodziej, Tadeusz Młynarski, Jarek Kość i Wojtek Palczewski) potwierdzają swój wyjazd, ustalając ze mną miejsce zbiórki.

W tym roku postanowiliśmy wyjechać znacznie wcześniej (2 pm), aby móc na miejscu przed pójściem spać, mieć trochę czasu na towarzyskie pogawędki i wspólną kolację. Dlatego w pracy załatwiłem sobie wcześniejsze wyjście (o 1pm), aby zdążyć na miejsce zbiórki. Zupełnie niepotrzebnie, bo o 11am, ze wzgledu na kompletny brak projektów, zwolniono mnie z pracy!!

Był to jednak pechowy dzień także dla wyprawy, bo parę minut po 12 w południe dzwoni do mnie Jarek z informacją, że nie może jechać o tej porze ze względu na pilną pracę. Dopiero po wspólnym ustaleniu, że zabierzemy go „po drodze”, a nie na miejscu zbiórki (zyskiwał przez to dwie godziny w pracy), zdecydował się ostatecznie na wyjazd.

W innym miejscu, też „po drodze” mieliśmy zabrać także Zdzicha. Ale pech nas dalej nie opuszczał.

Z miejsca zbiórki we czwórkę ruszyliśmy samochodem Konrada (który pełnił też funkcję głównego kierowcy) punktualnie o ustalonej godzinie do stanowej drogi – Garden State Parkway (GSP). Dotarcie lokalnymi drogami do miejsca zabrania Jarka przy GSP, zajęło nam ze względu na traffic, prawie godzinę. Ale to nic w porównaniu z GSP, który na wysokości 139. zjazdu, praktycznie był „zakorkowany”.

Kapitan Ralph Pratt sprawdza kurs i od prawej - Wojtek

Zjezdżamy na lokalne drogi i przez South Orange, próbujemy „przedrzeć się” do domu Zdzicha. Niestety – decyzja fatalna, bo na bocznych drogach, ze względu na światła, piątkowe korki i wąskie ulice, posuwamy się wolniej aniżeli na GSP. Nie mając wyjścia, wleczemy się z prędkością 5 – 10 mil z powrotem do GSP, który już okazał się bardziej przejezdny.

Do Zdzicha docieramy dopiero parę minut przed piątą, skąd już kierujemy się w kierunku międzystanowej autostrady I-95, która przez kilkaset mil bedzie nas prowadziła w kierunku miejscowości Marsfield koło (Bostonu), gdzie mamy zarezerwowany „kapitański domek”, bo kapitan jest jednocześnie właścicielem domku i łódki na której wyruszymy na wędkowanie. Dopiero o jedenastej wieczorem docieramy na miejsce.

Szybka kolacja, jeszcze szybsze rozmowy, także toast za powodzenie jutrzejszego wędkowania i tuż po północy kładziemy się na krótki sen. Zaledwie trzygodzinny, bo o 3:30 rano musimy być już w porcie. No cóż, wędkarstwo wymaga nieraz „poświęceń”, czego nie potrafią zrozumieć ci, co godzinami wystukują na przełączniku kanałów TV.

Konrad na stanowisku

W porcie Green Harbour, gdzie jest zacumowana nasza łódka (Michael Kevin), wita nas jak zawsze od kilku lat, ten sam kapitan Ralp Pratt. Skromny, o przyprószonych siwizną włosach, w gumowym sztormiaku, zupełnie nie przypomina przysłowiowego wilka morskiego. Za to jest świetnym fachowcem i doskonale zna miejsca połowu, jak i zwyczaje ryb. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się nam, abyśmy wracali z pustymi skrzynkami.

Dłużej lub krócej pod jego komendą trwało wędkowanie, ale zawsze wracaliśmy z dorszem do domu. Lubię ten moment, kiedy jeszcze po ciemku opuszczamy port. Zacisze kabiny i ciche pomrukiwanie dieslowskiego silnika, pozwala mi łatwo na godzinną drzemkę w drodze na łowisko.

Autor z Pollock

Tym razem już po niecałej godzinie słyszę zwalniające obroty silnika. Czas na wędkowanie. Zajmujemy miejsca przy burtach, w oczekiwaniu na komendę na rozpoczęcie wędkowania. Jeszcze ciemne zaspałe chmury wiszą nad oceanem, ale lekko dostrzegalny brzask na horyzoncie, zwiastuje nowy dzień. Czy tym razem szczęśliwszy dla nas czy dla dorszy? Tego jeszcze nie wiem, ale znając kapitana wiem, że zrobi wszystko aby je przynajmniej „popłoszyć”

Down! - okrzyk kapitana wyrywa mnie z zamyśenia. To znak, że „ogary poszły w las”, a raczej nasze uzbrojone w kawałki małży haczyki, powędrowały popędzane ołowianym ciężarkiem, na spotkanie z dorszami. Ale dorsze nie gardzą też takimi przynętami jak squid, clams, crab, cut fish. Wędkujemy tuż nad dnem trzymając lekko naprężoną linkę, aby czuć branie dorsza.

Wojtek i jego największy dorsz

Jak wspomniałem na początku, dorsz atakuje przynętę bardzo agresywnie, dlatego każde branie jest wyraźnie odczuwalne. Ale... Właśnie to ale, bo aby czuć to branie musi być na dnie dorsz. Ale w tym miejscu go nie było. Dlatego kolejna komenda kapitana – up, po kilkunastu minutach wędkowania, to sygnał aby szybko zwijać linkę. Czeka nas kolejna zmiana łowiska. Po kilku takich cyklach, podczas których nie zwędkowaliśmy ani jednej ryby, kapian decyduje się popłynąć na dalsze łowiska, a ja mam okazję na kolejną godzinną drzemkę.

Tadeusz prezentuje swojego pollock

Kapitan zerka w swoje notatki, gdzie ma zaznaczone pozycje dobrych i sprawdzonych miejsc. Każdy kapitan ma taki swój „tajny kajet”, z którym nie dzieli się zbytnio z innymi. Ale w wielu przypadkach podają sobie przez radio pozycje, gdzie aktualnie dobrze bierze ryba. Dlatego często wędkujemy w „stadzie” otoczeni blisko innymi łódkami. Przez jeszcze zaspane myśli dociera do mnie, iż obroty silnika spadają. Czas zająć pozycję. Komenda - down wielokrotnie mija się z komendą – up, po której następują kilkuminutowe zmiany łodzi w pogoni za dorszem, który żeruje w ruchu. Jestem z lekka zaniepokojony co do wyników dzisiejszego wędkowania. Dochodzi dziewiąta, a w pojemnikach na ryby nie ma ani jednej!!

Autor z największym swoim dorszem

Wreszcie parę minut po dziewiątej słyszymy jakże oczekiwane słowa-fish on!! To Konrad wymiarowym dorszem otworzył dzisiejsze wędkowanie. Przez kolejne kilkanaście minut na pokładzie wrze ruch. Co chwile ktoś z nas wyciąga dorsza. Kapitan nie nadąża z ich wyholowywaniem za pomocą haka, dlatego często robimy to sami. Trafiliśmy na wspaniałe miejsce i dorsze ciągle atakują z furią. Ich wielkość waha się w granicach 21 do 30 inch. Nawet te wymiarowe, które niewiele przekroczyły limit, wędrują z powrotę za burtę. Niech podrosną. Wrócimy po nie za rok!

Niekiedy holowanie dorsza trwa dłużej i wydaje się wtedy, że będzie to rekordowa sztuka. Okazuje się, że to dwa dorsze ciągnięte są za jednym holem (wędkujemy na zestaw składający się z dwóch haczyków). To świadczy o ich żarłoczności podczas której zatracają całkowicie instynkt samozachowawczy. Ale co dobre szybko się kończy.

Żerowanie skończyło sie nagle i znów czeka nas kolejny pościg za ławicą. Już nie nadążam z liczeniem, który to już raz. W kolejnych miejscach, nie ma niestety dobrych brań. Większość dorszy to młodzież, która z powrotem wraca do oceanu. Ale mimo to powoli zapełniamy nasze skrzynki z rybami, liczone na bieżąco przez kapitana, aby nie przekroczyć limitu 10 sztuk na wędkarza. 

Odczepianie mewy

Podczas kolejnego kilkuminutowego wędkowania, słyszę okropny wrzask mewy. I to całkiem blisko łódki. No cóż, ona także chciała coś uszczknąć z „pańskiego stołu”, chwytając nieopatrznie w locie, przynetę z haczykiem zarzucaną przez Konrada do morza. Kapitan ściągnął linkę (z mewą) starając się, aby ją nie zranić zbytnio. Po kilku minutach z jeszcze większym wrzaskiem pofrunęła nad falami.

Pogoda nam za to dopisuje. Lekki wiaterek, fale 1 do 2 stópy, to idealne warunki na wędkowanie na oceanie. W południe kapitan już wie, że dzisiaj nie złowimy limitu dorsza. Trafiliśmy na gorszy dzień. Dwa tygodnie wcześniej, Wojtek i jego koledzy już o 8:30rano (!!!) mieli limit dorsza w paczkach. Dlatego kapitan decyduje się ponownie na półgodzinny rejs, aby dopłynąć do miejsca, gdzie będziemy wędkować pollock (Pollachius virens) – rybę z rodziny dorszowatych lecz mniejszą od dorsza atlantyckiego.

Przezbrajamy wędki i zamiast naturalnej przynęty, używamy sztucznej z dużym haczykiem ukrytym częściowo w miękiej i kolorowej plastykowej rurce. Okazało się, że kapitan podjął słuszną decyzję, bo brań było dużo i w ciągu następnej półtorej godziny wypełniliśmy prawie wszystkie skrzynki.

Pamiątkowe zdjęcie-od lewej Tadeusz, Jarek, Zdzichu, Konrad, Józek, kapitan Ralph Pratt i Wojtek

Około drugiej, kapitan ogłasza koniec dzisiejszego wędkowania. I dobrze, bo troche już ręce są zmęczone wyholowywaniem ryb.

Wiekszość powrotnej drogi do portu, wracamy na automatycznym pilocie i z mniejszą prędkością, bo kapitan w tym czasie zręcznie i szybko czyści nasze ryby. Za łódką bardzo szybko pojawiły się mewy, walcząc zaciekle o resztki z patroszonych ryb. Wiele z tych resztek, obciążone odciętymi łbami niknie w toni oceanu nie satysfakcjonując głodnych mew. Ale nie zmarnują się.

Na dnie oceanu, czekają na nie kolejni chętni w łańcuchu pokarmowym – kraby. Szybko oczyszczą resztki do kości. Cykl się zamknie, bo w przyrodzie (nie zakłóconej przez człowieka) – nic się nie może zmarnować.

Tegoroczna grupa od lewej Jarek, Wojtek, Konrad, Józek, Tadeusz i Zdzichu

Do portu dobijamy już późnym popołudniem. Dzielimy nasze ryby równo na wszystkich
sześcioro uczestników. Taką mamy zasadę. Wędkujemy zawsze razem do wspólnego „kotła”. Wszyscy popierają takie reguły. Nikt nie wróci do domu bez ryby. Nawet ci co nieraz „zmagali się” z morzem pod pokładem!

Koniec tegorocznego wedkowaniaJeszcze tyko wspólne zdjęcie na pokładzie z kapitanem i tegoroczna wyprawa na dorsze zakończona.

Dziękujemy ci kapitanie, za dostarczenie nam kolejnych wspaniałych wędkarskich wrażeń i mile spędzonego czasu.

Do zobaczenia za rok!!

Tradycyjnie jak zawsze po zakończeniu wędkowania, udajemy się na lunch do restauracji w Marsfield, gdzie są serwowane wspaniałe dania i tylko z owoców morza – nic poza tym.

Jeszcze tylko na deser mała kawa i mam przed sobą kolejnych kilka godzin w drodze do New Jersey na drzemkę i powspominanie dzisiejszego wędkowania na dorsze.

Dane wędkowania:

Miejsce połowu: Cape Cod Bay na Oceanie Atlantyckim w stanie Massahusetts

Wędka morska o długości 7-miu stóp z kołowrotkiem o ruchomej szpuli – marki Penn

Linka o wytrzymałości 60 funtów z ciężarkiem o wadze 1 uncji oraz dwoma haczykami (dorsz), oraz pojedyńczy haczyk ze sztuczną przynętą, umocowany bezpośrednio do podłużnego ciężarka (pollock).

Wędkowania z dna z łodzi. Cały sprzęt wędkarski oraz przynetę, dostarcza kapitan (wliczona w cenę wędkowania).

Koszt (na 2010 rok) jednorazowego rejsu (charter boat) - $1200 (bez noclegu) i $1350 (z noclegiem) na sześć osób. Licencja nie jest wymagana (wykupuje kapitan).

Wędkowanie z dużego statku (party boat) zabierającego nawet do 40-50 osób jest na pewno tańsze. Ale ze względu na tłok na pokładzie, mniej przyjemniejszą atmosferę oraz nieco mniejsze szanse na zwędkowanie limitu, nie korzystamy z tej formy wędkowania na dorsze.

J.E. Kołodziej

Kategoria: Podróże > Wędkarskie wypady

Data publikacji: 2016-03-24

Baner
Ogłoszenia/classifieds
Ogłoszenia Zobacz ogłoszenia >>
Baner
Baner
Baner
Baner
Plus Festiwal

Podoba Ci się nasza strona?
Polub nasz profil na Facebooku.